Więcej Białorusi, mniej kosmopolityzmu
Z Andrejem Kudzinienką, białoruskim reżyserem, jurorem Warszawskiego Festiwalu Kina Białoruskiego Bulbamovie 2012 rozmawia Rafał Kotomski.

Portalfilmowy.pl: W jednym z wywiadów przyznał pan kiedyś, że w kinie nie uznaje kompromisu. Albo prawdziwe, albo żadne. Udaje się panu wytrwać przy poczuciu twórczej wolności i do tego przeżyć?

Andrej Kudzinienka: Przyznam, że już od dwóch lat odmawiam w Rosji uczestnictwa w typowo komercyjnych produkcjach. Chodzi głównie o pracę przy serialach. Oczywiście, pieniądze do życia są potrzebne. Ale mimo to postanowiłem do końca wytrwać w swoim artystycznym postanowieniu i jako artysta nie rozmieniać się na drobne. Na szczęście też coś się zawodowo dzieje, dlatego nie można mówić o żadnym twórczym cierpieniu. Robię film pełnometrażowy, na horyzoncie jest następna produkcja. To nad czym aktualnie pracuję jest koprodukcją rosyjsko – białoruską, a tę kolejną można nazwać europejską. Zatem, na szczęście jako artysta nie muszę działać wbrew sobie.


Andrej Kudzinienka, fot. Rafał Kotomski

PF: Nowy Pański film będzie na sprzedaż czy do szuflady?


AK: Na sprzedaż. To film dla dzieci, a jego treść z pewnością będzie komercyjna. Kino gatunkowe, które z całą pewnością ma swoją widownię. Ale to nie jest film, który został mi narzucony. Zostałem poproszony o jego realizację, a to różnica. Wracając do telewizji, to ona rzeczywiście na terenie dawnego Związku Radzieckiego tworzy wielki rynek. Niestety, poziom filmowych produkcji telewizyjnych w ostatnich latach bardzo się obniżył. Jeszcze pięć lat temu naprawdę zdarzały się dobre seriale. Teraz chodzi już tylko o zarabianie pieniędzy. I o nic więcej.

PF: Mówi Pan sporo o Rosji i tam Pan pracuje. Na Białorusi się nie da?

AK: Nie o to chodzi. Staram się łączyć te dwa światy ze sobą. W nowej produkcji na zamówienie białoruskie pieniądze pochodzić będą po połowie z Rosji i z mojego kraju. Taka konstrukcja łatwa nie jest, bo po stronie białoruskiej obowiązują wciąż jeszcze sowieckie standardy produkcji. Przemysł filmowy jest nieruchawy, mało elastyczny. Funkcjonuje siłą inercji. Sami Rosjanie nawet boją się podobnej współpracy. Na szczęście udało mi się ich namówić do robienia kina dla młodych widzów.

PF: A młodzi twórcy na Białorusi – jak pan ocenia ich położenie? Łatwo chyba nie mają?

AK: Mimo wszystko narzekanie mnie raczej śmieszy. Przecież żyjemy w dobie Internetu. Właściwie każdy może zrobić film aparatem fotograficznym i wrzucić go do sieci. Okoliczności, w jakich dzisiaj robią filmy młodzi ludzie wydają mi się mimo wszystko dużo bardziej proste, niż te, z którymi sam miałem do czynienia na początku lat 90. Przecież wówczas absolutnie nie było takiej technicznej wolności. W praktyce daje ona możliwość zrobienia filmu choćby telefonem komórkowym. Internet też pozwala na nieograniczone właściwie możliwości „dystrybucji”. Wszystko to rozumiem jako prawdziwą niezależność od struktur państwowych, układów komercyjnych itd. Oczywiście powstanie takiego niezależnego, całkiem innego kina to długi proces, wymaga czasu. Nie tylko zresztą na Białorusi, ale również na Ukrainie czy nawet w Rosji. Ale zdarzają się niezwykłe przypadki. Na przykład w Jakucji – to prawda, że przy wsparciu lokalnych władz – zaczęto robić filmy o Jakutach, w jakuckim języku. Doszło do tego, że maleńkich aułach sprzedają bilety, a ludzie pchają się, by zobaczyć filmy o sobie, o swoim niewielkim narodzie, jakuckiej mitologii.

PF: W pańskim kraju może być podobnie?

AK: No nie, jednak na Białorusi spectrum zainteresowań kinem jest o wiele większe. Pojawia się w ostatnich latach wiele różnych filmów. Choć martwi mnie, że są jakby mało białoruskie. Jest taka moda na kosmopolityzm. Jednocześnie trudno nie pamiętać o tym, że to rodzaj ucieczki. Bo twórcy boją się poruszać tematów politycznych czy społecznych.

PF: Jak pan ocenia produkcje młodych białoruskich twórców w konkursie podczas drugiej edycji festiwalu Bulbamovie?

AK: Pojawiło się kilka filmów, w których widać zawodowe zacięcie. Profesjonalizm. W rozumieniu gatunku ze strony twórców, w montażu, dźwięku, w dobrej grze aktorskiej. Aż chce się tym ludziom powiedzieć: pracujcie dalej, tak trzymać! Pojawiły się też filmy, które można nazwać w pełni białoruskimi. W jury głosowałem za obrazem Arcioma Łobacza „Proste rzeczy”. To rodzaj dokumentalnej zabawy w kino. Film bardzo prosty i ujmujący. Łobacz w drodze do Polski zatrzymał się u dziadków i go zrobił. Uczciwie, prawdziwie. Obsadzając w głównej roli dziadka, który po prostu kocha swój kraj. Siedzi przed domem, czyta gazety, komentuje. Widać w tym filmie uczciwą profesję. Nie ma prężenia muskułów, co zbyt często robią młodzi twórcy. Jest za to delikatna ironia, smak i dystans. Swoiste odkrycie i choć to maleńki film nie byłoby wstydu, gdyby przyznać mu główną nagrodę festiwalu.


Rafał Kotomski / portalfilmowy.pl  29 października 2012 16:17
Scroll