fot. Mateusz Banasiuk i Bartosz Gelner
Tomasz Wasilewski: Zawsze chcę więcej
Z Tomaszem Wasilewskim, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 2/2017), rozmawia Kuba Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 13 lutego.

Kuba Armata: Pracujesz ponoć nad nowym projektem, filmem „Głupcy”.

Tomasz Wasilewski: Kończę pisać scenariusz i powoli będziemy zaczynać development. „Głupcy” to kolejny obraz zimowy. Będzie to portret 60-letniej kobiety. Od jakiegoś czasu zaczęła mnie też fascynować przyroda i chciałbym się z nią zmierzyć. Posłuży mi do tego, by opowiedzieć o emocjonalności mojej bohaterki. W poprzednich filmach natura odgrywała pewną rolę. Były one jednak bardzo surowe. Ten też taki będzie, choć w zupełnie inny sposób. Czuję taką potrzebę, ciągnie mnie do przyrody. Zmieniam się, zmienia się też moje kino. Choć oczywiście nie robię filmu przyrodniczego (śmiech).

 

Katarzyna Herman i Tomasz Tyndyk w filmie "W sypialni", reż. Tomasz Wasilewski, fot. IQ ART Film

Wspomniałeś o Nowym Jorku, który odgrywa chyba ważną rolę w twoim życiu. Poza tym to taka definicja wielkomiejskości.

Skonfrontowałem tam swoje marzenia z rzeczywistością. Spędziłem w tym mieście dużo czasu. Przez dziesięć lat wyjeżdżałem tam każdego roku mniej więcej na miesiąc. W moim domu zawsze był mit Stanów. To charakterystyczne dla pokolenia naszych rodziców. Czas, kiedy Ameryka była ziemią obiecaną, którą później zastąpiła Anglia i Irlandia. Jako dziecko zawsze postrzegałem Amerykę jako niedoścignione marzenie, z którym muszę się skonfrontować. Mimo że byłem w Stanach wiele razy – pokazywałem film, mam wielu przyjaciół, mogłem tam mieszkać, zdecydowałem się wrócić. Ale Nowy Jork z jakiegoś powodu we mnie zostaje.



Dorota Kolak w filmie "Zjednoczone Stany Miłości", fot. Kino Swiat


Nie było pokusy, żeby zostać?

Była, w pewnym momencie zdecydowałem, że wyjeżdżam. Wziąłem dziekankę w Szkole Filmowej w Łodzi (Tomasz Wasilewski studiował tam na Wydziale Organizacji Sztuki Filmowej – przyp. red.), znalazłem pracę, a że miałem zieloną kartę, mogłem być legalnie. Praca była w jakiejś knajpie – okropna i bardzo wymagająca. Wstawałem codziennie o trzeciej rano, ponieważ zmianę zaczynałem o piątej, i pracowałem dziesięć godzin. Byłem non stop wykończony. Nie trwało to zbyt długo, bo chciałem się tam przede wszystkim uczyć robienia filmów. Moim marzeniem było NYU Tisch School of Arts. Okazało się to jednak nierealne ze względu na finanse. Nie dałbym sam rady, nawet biorąc pod uwagę stypendia. Mogłem aplikować do innego college’u, ale powiedziano mi, że lepiej będzie, jak wrócę do Polski, skończę studia i najwyżej przyjadę po obronieniu dyplomu. Pamiętam, że podczas jednej ze zmian w knajpie złapałem się na myśli, że parę miesięcy temu miałem naprawdę wiele. Byłem studentem łódzkiej Szkoły Filmowej, asystowałem w teatrze, pracowałem w studiu postprodukcyjnym. Szedłem w dobrą stronę. Zdecydowałem, że dalszy pobyt w Nowym Jorku nie ma sensu, i że wrócę tu kiedyś, ale na swoich warunkach. I wróciłem, bo na Manhattanie odbyła się premiera „Płynących wieżowców”. W przyszłości chciałbym zrobić film w Nowym Jorku. To miasto mnie fascynuje, przyciąga i nie wykluczam, że kiedyś się tam znajdę. Ono jest łaskawe, ale jak się tam przebywa na swoich warunkach. Jeżeli jesteś tam po to, żeby przeżyć, to może cię zniszczyć.

 

Zaczynałeś od skromnego debiutu, na swoim koncie masz koprodukcję. Czy w którymś z kolejnych kroków widzisz się jako reżyser pracujący w Stanach?

Musielibyśmy się zastanowić, co oznacza bycie reżyserem w Stanach Zjednoczonych. Czuję, że mógłbym tam zrobić film. Podobnie zresztą jak w Indiach czy Kazachstanie. Ale pod warunkiem, że będzie to mój film. Nie widzę siebie w roli reżysera do wynajęcia, bo pewnie bym się w tym nie odnalazł. Teraz kompletnie mnie to nie interesuje. Wszystkie zawodowe decyzje, jakie podejmuję, służą temu, żeby stworzyć obraz, który naprawdę chcę nakręcić.

 

Kuba Armata / „Magazyn Filmowy” (nr 2/2017)  28 stycznia 2017 09:00
Scroll