fot. materiały prasowe
Co Polacy mogą zaproponować Netflixowi?
O Netflixie w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 2/2017) pisze Artur Zaborski. Oto fragment jego artykułu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 13 lutego.
O tym, co wprowadzenie Netflixa do Polski oznacza dla widzów, wiemy wszyscy. Każdy amator dobrego filmu i serialu zna realizowane pod tą egidą produkcje. Pytaniem, które domaga się odpowiedzi, jest natomiast, co to oznacza dla nadwiślańskich twórców. Okazją, by poszukać na nie odpowiedzi, był organizowany w Los Angeles Zjazd TCA (Television Critics Association).

To impreza branżowa, w której chciałby uczestniczyć każdy fan telewizyjnych produkcji. Choć właściwie dziś trzeba byłoby znaleźć nowe określenie, bo Zjazd TCA to już nie tylko prezentacja ramówek i planów produkcyjnych stacji. Ale także platform takich, jak Netflix czy Amazon, które jakością w produkcyjnym rozmachu dorównują telewizjom. Mam wrażenie, że na sesji, w której uczestniczyłem, ich propozycje budziły nawet większe zainteresowanie niż ramówki, takich gigantów jak: AMC czy Showtime.

Znamion prestiżu imprezie, która odbywa się co pół roku, czyli przed ramówkami wiosenną i jesienną, nadają przede wszystkim irytujące podziały. W sali, w której odbywają się prezentacje, wciąż obowiązuje system klasowy. Dziennikarze ze Stanów Zjednoczonych siedzą z przodu, przed sceną, na której pojawiają się gwiazdy i decydenci stacji oraz platform, zaś dla przybyszy zza granicy przeznaczone są tylne rzędy. I nie chodzi tu wyłącznie o to, kto będzie mógł wyraźniej widzieć. Chodzi też o inne przywileje: pytania na konferencjach mogą zadawać tylko ci, usadowieni z przodu. Tyły mają nakazane milczenie. Jak więc zdobyć odpowiedź na nurtujące pytanie? Zdawałoby się, że pozostaje liczyć na to, że pracownicy Netflixa sami zechcą temat poruszyć w części przemów, zanim zaczną być odpytywani przez dziennikarzy, sami przedstawią swoje plany i zamiary.

I rzeczywiście, kiedy na scenie pojawia się Ted Sarandos, dyrektor ds. kontentu Netflixa, kilka tajemnic zostaje odkrytych. Przede wszystkim pewne jest, że platforma zamierza inwestować w rynki lokalne. Wdrożenie planu w życie ma trwać kilka najbliższych lat. Ale badania nad tym, jak poszczególne grupy etniczne i narodowościowe zareagują na produkcje nieamerykańskie, już trwają. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć w aktualną rozpiskę premier platformy. W trwającym właśnie sezonie znajdziemy w niej choćby „Luke’a Cage’a” i „The Get Down”, które zupełnie odbiegają od adresowanych do białej amerykańskiej publiczności produkcji.

Pierwszy powstał we współpracy z Marvel Studios. Wcześniej firmy pracowały razem przy serialach „Daredevil” i Jessica Jones”, które miały premierę w 2015 roku, a w zapowiedziach na 2017 są ich kolejne wspólne dzieła: Iron Fist I”, miniserial Defenders” i „Punisher”. Wyjątkowość Luke’a Cage’a polega na tym, że jest pierwszym serialem z czarnym superbohaterem. Czarna jest niemal cała obsada, co jest zresztą interesujące z punktu widzenia poprawności politycznej. Tyle razy słyszeliśmy, że w produkcjach z białymi głównymi bohaterami muszą w Hollywood czy w popularnych serialach pojawić się bohaterowie czarni oraz ci o azjatyckich korzeniach (i rzeczywiście tak zazwyczaj jest). Ta zasada zdaje się jednak nie obowiązywać w przypadku, gdy pierwszy plan zajmują czarni. Pomysłodawca serialowego „Luke’a Cage’a”, Cheo Hodari Coker, mówił w Los Angeles, że obraz może się okazać przełomem, bo czarni są w nim nie tylko pozytywni, ale też negatywni bohaterowie. „Kiedy w dzieciństwie razem z siostrą i bratem chodziliśmy do kina, marzyliśmy, żeby być tacy jak Superman czy Batman, czyli mieć nadprzyrodzone moce i być białym. Cieszę się, że moje dzieci będą miały alternatywę i poczują, że czarni też mogą ratować świat. I że dowiedzą się, że kolor skóry nie ma wpływu na to, czy jesteśmy dobrzy czy źli” – wtórował mu Mike Colter, odtwórca głównej roli.

Z kolei „The Get Down” opowiada o początkach hip-hopu w USA. Muzyka przybiera w nim formę buntu. Na reżyserskim krześle zasiadł Buz Luhrmann („Moulin Rouge”), który mówił, że sam nie uczestniczył w wydarzeniach, o których opowiada, podobnie jak jego biali koledzy. Dlatego zależało mu na tym, żeby jak najlepiej zbadać fenomen hip-hopu w latach 70. Zaznaczył przy tym, że narodziny tego gatunku odegrały rolę w pobudzaniu lokalnej świadomości. „Hip-hopowcy z Nowego Jorku nie nazywali siebie nowojorczykami. Mówili, że są albo z Bronxu, albo z Harlemu, w zależności od tego, gdzie się wychowywali. To doprowadziło do lokalnej rywalizacji. Poszczególne grupy zaczęły ze sobą dialogować właśnie przez muzykę, która miała charakter deskryptywny: opisywała to, co dzieje się w miejscu, z którego pochodzi raper, opowiadała o codziennym życiu i problemach, które je toczą. Zadawała kłam twierdzeniu, że największym problemem Amerykanów jest aktualnie wojna w Wietnamie. Te problemy różnicowały się mocno w zależności od miejsca, w którym się żyło” – mówił Luhrmann.

Kwestie tożsamości lokalnej i przynależności etniczno-narodowej powracają także w innych produkcjach. Warto wspomnieć jeszcze o serialu„Last Chance U”, którego twórcy przyglądają się młodym zawodnikom East Mississippi Community College. Intensywne treningi, wyrzeczenia, poświęcenia, żeby osiągnąć chwałę – pytanie brzmi: czyją? Własną, drużyny, trenera czy może w szerszej perspektywie – kraju, z którego pochodzą? I czy w momencie, kiedy podkupuje ich innych klub, okazują się narodowymi zdrajcami? Te i inne ciekawe refleksje wypełniają tę sportową produkcję.

 

Artur Zaborski / „Magazyn Filmowy” (nr 2/2017)  27 stycznia 2017 10:38
Scroll