Bruce Willis w filmie "Szklana pułapka 5"
fot. Imperial - Cinepix
Film z efektami musi mieć historię
Bohaterem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 10/2017) jest Kuba Pruszkowski, specjalista od efektów specjalnych pracujący przy największych hollywoodzkich produkcjach. Oto fragment rozmowy, jaką przeprowadził z nim Bartosz Czartoryski, którą będzie można przeczytać na łamach pisma już 10 października.
Potrafiłbyś wyodrębnić moment, kiedy zadecydowałeś o tym, że chcesz robić efekty? Złapałeś bakcyla przez jakiś konkretny film?

Tak jak i spora część moich znajomych, powiedziałbym pewnie „Park Jurajski” oraz, oczywiście, „Gwiezdne wojny”, ale poważniejsza refleksja nad tym, że ktoś przecież musi te efekty robić, że to jego zawód, przyszła później, chyba na przełomie liceum i studiów. Choć, mówiąc szczerze, wtedy byłem zainteresowany tematem raczej od strony reklamy, ciekawiły mnie strategie, pomysły na promocję marki. I tak też zacząłem. Dlatego jako student szukałem pierwszych zleceń w tej właśnie branży, ale związanych z multimediami, z generowaniem pomysłów i rozwiązywaniem problemów. Zatrudniłem się w niewielkiej firmie reklamowej i jakoś to szło, aż z czasem natknąłem się na tzw. demo reele, czyli pokazówki umiejętności firm postprodukcyjnych. Jeszcze zupełnie nie miałem pojęcia, z czym to się je.

Ale skoro na nie natrafiłeś, musiałeś chyba przeszukiwać sieć pod tym właśnie kątem?
Natrafiłem na nie zupełnym przypadkiem, szukając nowych inspiracji, kliknąłem na coś i wyświetlił mi się przegląd animacji wygenerowanych komputerowo. I tak jak magdalenka u Prousta teleportowała bohatera do jego młodzieńczych lat, tak mnie trochę cofnęło do oglądanych przed laty rzeczy, takich jak „Maska”, „Kto wrobił królika Rogera”, „Park Jurajski”. Zacząłem grzebać głębiej, zadawać pytania na forach, których nie było aż tyle co dzisiaj i nie było tak łatwo odpowiedzi pozyskać. A gdy się dowiedziałem tego i owego, uznałem, że mogę pójść na całość i zacząłem dopytywać o najlepsze szkoły. Zupełnie mnie nie interesowało, czy będzie to Nowosybirsk czy Stany Zjednoczone, chciałem zrobić listę pięciu najlepszych szkół, nie martwiąc się, póki co, o koszty. Jedną z uczelni była placówka w Vancouver, gdzie teraz mieszkam. Ale kiedy zadzwoniłem do dziekana, okazało się, że jest ona, niestety, poza moim zasięgiem, gdyż edukacja specjalistyczna jest w Kanadzie straszliwie droga. Znalazłem jednak profesjonalne szkolenia internetowe, które nie rujnowały mi budżetu. Łączyłem szkołę, pracę i te kursy przez dobry rok, po czym wziąłem urlop dziekański, aby upewnić się, czy faktycznie mnie te efekty kręcą. Obroniłem wtedy trochę nielegalnie dyplom inżynierski, bo nie miałem absolutorium, i stanąłem przed pewnym wyborem. Znalazłem kursy w Londynie oferujące dobrej jakości wiedzę, wówczas niemożliwą do uzyskania w Polsce, i albo mogłem zostać, poświęcić rok na absolutorium, aby odebrać papier ze specjalizacji „multimedia”, albo podziękować i wyjechać.

Nie kusiło cię jednak, żeby skończyć studia?
Satysfakcję i tak miałem, kiedy obroniłem samą pracę z maksymalnym wynikiem, byłem świadomy posiadanej wiedzy i mogłem ją wykorzystać, bo miałem silne fundamenty, a mój zawód nie wymaga prawa na jego wykonywanie. Londyńska szkoła funkcjonowała również jako agencja pracy i załatwiła mi pierwsze projekty, oczywiście wtedy jeszcze na umiarkowanie korzystnych dla mnie warunkach. Niemniej, po każdym takim zleceniu poznaje się ludzi, którzy mówią o kolejnych ciekawych rzeczach, co jest niezwykle cenne. Był to bodajże rok 2008 i od tamtej pory zatrudnienie w każdej firmie dostawałem z polecenia.
Bartosz Czartoryski / Magazyn Filmowy 10/2017  24 września 2017 09:00
Scroll