• Dariusz Gajewski i Agnieszka Grochowska na planie "Obcego nieba"
fot. Robert Jaworski
Dariusz Gajewski: Obcość oswojona
Bohaterem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 8/2016) jest Dariusz Gajewski. Z znakomitym reżyserem, scenarzystą, długoletnim dyrektorem artystycznym Studia Munka i wiceprezesem SFP rozmawia Krzysztof Kwiatkowski. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 10 sierpnia.
 

Krzysztof Kwiatkowski: Lubi pan się włóczyć?

Dariusz Gajewski: Kiedyś nic innego nie robiłem. Ale nie dlatego moje filmy są o podróżowaniu. Od 1989 roku zaczęliśmy się konfrontować się ze światem. Mieliśmy idealistyczne wyobrażenia o Szwedach, Austriakach, Anglikach czy Belgach, teraz okazuje się, że świat i Zachód jest dużo bardziej skomplikowany i ambiwalentny, niż się nam wydawało. Fascynują mnie zderzenia polskości z odmiennymi pomysłami na życie, z obcymi kulturami. Podróż jest metaforą odkrywania prawdy o sobie samym. 

 

Odnalazł pan swoje fascynacje w filmach realizowanych przez młodych twórców w Studiu Munka, którego był pan dyrektorem?

Popełniłbym monstrualny błąd, gdybym jako producent próbował w cudzych filmach odnaleźć potwierdzenie własnych artystycznych wyborów. Ja zresztą zawsze byłem raczej reżyserem, który udawał producenta. Bo producent to gość z cygarem w dobrym samochodzie, a ja nie mam nawet prawa jazdy. W Studiu Munka przede wszystkim szukałem ludzi, którzy mają wizję, samodzielnie myślą, umieją dostrzec w rzeczywistości coś ciekawego, co ich dotyka. Nic piękniejszego w kinie nie może się zdarzyć, niż odkrycie zupełnie innego i nieoczekiwanego spojrzenia na świat. 

 

Jaki obraz świata zobaczył pan w „trzydziestkach”?

Przede wszystkim złożony i różnorodny. Współczesność jest trudna do opisania. Nie można za nią nadążyć. Świat zapieprza do przodu jak dzika świnia, wciąż się zmienia, równowaga nie istnieje. A jednocześnie większość z nas żyje w sytuacji, w której pozornie nie dzieje się nic. Niełatwo dotrzeć do wydarzeń i emocji, które naprawdę kształtują świat. „Trzydziestki” są próbami zobaczenia współczesności. To było fascynujące doświadczenie obserwować tak wielu, tak różnych ludzi borykających się z tym samym wyzwaniem. Ostatnio duże wrażenie zrobił na mnie Grzesiek Zariczny. Najpierw „Gwizdkiem”, później „Falami”. Wypracował ortodoksyjną estetykę i własną metodę robienia filmów. Obserwuje przestrzenie, których nikt uczciwie nie pokazał.

 

Czuł pan, że przychodzili coraz młodsi reżyserzy, z innym doświadczeniem, bez pamięci PRL-u?

Całe szczęście, że PRL-u jest coraz dalej. Mam wrażenie, że dzisiejsze młode pokolenie jest bardziej pragmatycznie nastawione do świata. Lepiej się w nim porusza. Oni już są Europejczykami. Znają języki, swobodnie podróżują. I nawet jeśli bywają mniej oczytani niż wcześniejsze generacje, to brak kompleksów wynagradza im luki w humanistycznym wykształceniu. 

 

Dla pana jest ważne, że pół życia spędził pan w jednym ustroju, a drugie pół w nowym?

Na pewno. Jeśli na twoich oczach przewracają się systemy polityczne i ekonomiczne, państwa i sojusze międzynarodowe, zadajesz sobie najprostsze pytanie: co jest w tym wszystkim naprawdę istotne? I odkrywasz, że liczy się drugi człowiek, którego spotykasz. Człowiek jest ostateczną prawdą. Nie ty sam, ale obcy, którego spotykasz gdzieś na ulicy. Może to najlepsza lekcja, jaką wyniosłem z PRL-u.  

 

Podobno zachowało się mnóstwo taśm z pana dzieciństwa. Nie korciło pana, żeby zmontować z  nich film?

Zostawiam to sobie na późną siedemdziesiątkę. Ale nie ma tych nagrań aż tyle. W latach 70. taśmy kosztowały majątek. Naszą kamerę, 2x8mm, stworzyła radziecka myśl techniczna. „Super ósemkę” specjalna gilotynka przecinała na pół, żeby można było kręcić po obu stronach. Podzieliliśmy się z ojcem – jedna była jego, druga moja. Ojciec kręcił jak dorosły, sensowny gość, dokumentował życie. A ja jako dzieciak latałem i rejestrowałem głupoty, trzyminutowe eksplozje radości. Szkoda mi było tej drogiej taśmy na smutek. 

 

W napisach końcowych „Alarmu” dziękuje pan rodzicom. Co pan wyniósł z domu?

Wszystko, co się dało, nie zostawiłem rodzicom pół mebla. A i to nie starczyło, bo kiedy przez sześć lat bez skutku próbowałem ruszyć z produkcją „Warszawy”, rodzice bardzo mi pomagali. Mieli do mojej pasji specyficzny stosunek: „No dobra, chłopak zwariował, trudno, ale jest nasz”. A poza tym? Ojciec, fizyk, nauczył mnie analizy świata. Przypominam sobie nasze nocne rozmowy z wczesnego dzieciństwa: jak to się dzieje, że trawa rośnie albo dlaczego słońce jest czerwone przy zachodzie słońca. Od mamy dostałem tak strasznie dużo miłości, że chyba naładowała mnie na całe życie. Dobre połączenie. Miałem szczęście. 

 

Wychowywał się pan w Częstochowie. Pielgrzymki za oknem były naturalnym elementem krajobrazu?

Pamiętam jeszcze te dawne, ludowe. Wierni przelewali się przez Aleję Najświętszej Marii Panny z kosturami, którymi wybijali dziwne rytmy. Potem nastała era megafonów i uczyniła to zjawisko mniej barwnym. Ale, oczywiście, w pielgrzymkach nie chodzi o to, żeby były malownicze. Klasztor i jego otoczenie utwierdzały nas w przekonaniu, że istnieją inne realia, niż PRL-owskie marzenie o równości, braterstwie i materialnym dobrostanie. Marzenie, które zmieniło się w koszmar. W szarość, w biedę, w kompleks.  

 

Jak szukał pan w tym świecie siebie?

Poszedłem do liceum pod koniec lat 70. To był okropny czas. Później przez chwilę mieliśmy solidarnościowy karnawał z fiestą na ulicach, a potem zrobiło się jeszcze gorzej. Ale, paradoksalnie, właśnie w tej siermiędze można było pozwolić sobie na wolność. Miałem duże grono przyjaciół, z pięćdziesiąt osób, nie chcieliśmy żyć w gównianej rzeczywistości. Zamiast czekać, aż coś nam ona zaoferuje, stworzyliśmy własną, alternatywną. Zajmowaliśmy się sztuką i rozbijaliśmy się od wschodniej do zachodniej granicy. Najpierw na długich wagarach, później zrywając się ze studiów. Masywną grupą nagle wsiadaliśmy do pociągu, jechaliśmy, dajmy na to, do Rzeszowa, w piętnaście minut spotykaliśmy tam takich samych ancymonów jak my. Oni nas gościli, nie żądając niczego w zamian. Oprócz zabawy, oczywiście. 

 

Co zostało w panu z tych włóczęg?

Wspomnienia. I przeświadczenie, że istotne są relacje międzyludzkie, a nie pieniądze. Żyliśmy zupełnie bez nich. Nie przeszkadzało mi to w niczym.  

 

Krzysztof Kwiatkowski / Magazyn Filmowy SFP (8/2016)  29 lipca 2016 00:01
Scroll