Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć, reż. Patryk Vega
fot. Archiwum Leszka Olbińskiego
Swoich nie znacie: Leszek Olbiński
W kinematografii termin „efekty specjalne” odnosi się do efektów mechanicznych, pirotechnicznych, czasem też optycznych, które powstają na planie zdjęciowym, w odróżnieniu od „specjalnych efektów wizualnych”, wytwarzanych w postprodukcji filmu, dziś przeważnie na komputerze. Domeną Leszka Olbińskiego są te pierwsze.
Wrocławianin – Leszek Olbiński – uchodzi za jednego z najlepszych polskich fachowców w tej branży. Podczas zdjęć do "Izolatora" (Warsaw Dark) sławny australijski operator i reżyser Christopher Doyle z radości uściskał pana Leszka, gdy ten perfekcyjnie zmaterializował jego wizję „artystycznej” eksplozji samochodu. Z Olbińskiego zadowolony był też Peter Greenaway, widząc we wrocławskiej dekoracji do "Straży nocnej" zadawalający efekt kropli deszczu na szybie, który mimo pozornej prostoty wymagał wielogodzinnych przygotowań. „Sztuczny deszcz, śnieg czy mgła to jedna część mojej pracy, a drugą jest pirotechnika. Może ona służyć naruszaniu struktur czy konstrukcji budowlanych, słowem wyburzaniu poprzez detonację, bądź kreowaniu subtelniejszych obrazów eksplozji, do czego środki detonacyjnie nie są niezbędne. Czasem wystarczy mąka spożywcza, ale najczęściej używa się likopodium: wyciągu z pyłków kwiatowych widłaka” – tłumaczy Leszek Olbiński.

Przypadek
Bohater naszego artykułu urodził się sześćdziesiąt lat temu w Świebodzicach. „Rodzina była w trudnej sytuacji materialnej, więc wcześnie poszedłem do pracy. Uczyłem się w Zasadniczej Szkole Energetycznej. Tak się złożyło, że kiedy ją kończyłem, mój starszy brat wsparł mnie finansowo, dzięki czemu mogłem pójść do Technikum Energetycznego, w którym zdałem maturę. Nigdy nie pracowałem w zawodzie energetyka, zarabiałem na życie grą na kontrabasie w zespołach jazzowych” – mówi pan Leszek. Po przełomie politycznym z 1989 roku, nawet często przebywając w trasie koncertowej, z jazzu trudno było się utrzymać: za występy płacono marnie, a przy ówczesnej drożyźnie i inflacji pieniądze szybko się rozchodziły. Nasz kontrabasista szukał więc innych zajęć. Przypadkowo trafił na plan zdjęciowy jakiejś reklamy, gdzie zaprzyjaźnił się ze scenografem Rafałem Kaufholdem. Zaczął mu pomagać, przy czym Kaufhold koncentrował się na rozstrzygnięciach plastycznych, a Olbiński przydawał się wszędzie tam, gdzie w scenografii potrzebna była jego „złota rączka”, do rozwiązywania problemów technicznych. W końcu obaj trafili do produkcji "Świata według Kiepskich", z którą pan Leszek jest związany do dziś. Odpowiada za efekty specjalne. „W jednym z pierwszych odcinków, z dymiącego, polanego wodą, telewizora miały posypać się iskry. Ekipa spanikowała, nikt nie wiedział, jak to zrobić. Powiedziałem, że dam sobie z tym radę i tak się też stało” – wspomina Olbiński.

Satysfakcje zawodowe
Pan Leszek wykuwał swoje umiejętności w praktyce, doskonaląc je – i gromadząc coraz większe doświadczenie – z filmu na film. Świetną szkołę dała mu trzecia seria serialu Patryka Vegi "Pitbull", zwłaszcza rekonstrukcja pamiętnej wymiany ognia między policją a gangsterami w Magdalence. „Na plan Pitbulla trafiłem dzięki Ryszardowi Janikowskiemu, szefowi Koła Kaskaderów Stowarzyszenia Filmowców Polskich oraz Polskiej Szkoły Kaskaderów Filmowych, działającej przy SFP, który znał mnie ze swoich zajęć szkoleniowych. Patryk przekonał się do moich zdolności i od tamtej pory pracowałem przy każdym jego filmie, a "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć" stał się niejako moją wizytówką, gdyż nawet w jednej z recenzji, którą napisał Zdzisław Pietrasik, pochwalono efekty specjalne, co dało mi dużą satysfakcję” – mówi z dumą Leszek Olbiński. Najwięcej powodów do zadowolenia dostarczyła mu "Papusza" Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. „Zdarza się, że do jakiegoś filmu jestem angażowany z dnia na dzień, tylko po to, żebym wykonał konkretny efekt. Przy Papuszy pracowałem od początku do końca. Żartuję, że byłem oświetlaczem. Operator Krzysztof Ptak fotografował sceny nocne w świetle prawdziwych ognisk. Umieściłem w nich regulowaną instalację gazową, dzięki czemu dowolnie zmniejszał lub zwiększał moc światła” – wyjaśnia Olbiński. „Znam niewielu reżyserów tak doskonale wiedzących, do jakiego celu zmierzają i tak dobrze przygotowanych do pracy, jak Joanna i Krzysztof Krauzowie. Nawet jeśli czasem między sobą nie mogli dojść do porozumienia, to kiedy je osiągali, ekipa wiedziała, że wynikające stąd ewentualne zmiany, jakich trzeba niespodziewanie dokonać na planie, są uzasadnione, bo służą filmowi” – dodaje.

Kaskader sprzymierzeńcem
W "80 milionach" Waldemara Krzystka tramwaj rozpędzony przez ludzi Solidarności uderza w milicyjną polewaczkę. Polewaczka wywraca się, w czym niemała zasługa Olbińskiego, który właściwie zaplanował przepływ wody w jej wnętrzu pod wpływem uderzenia. Musiał ponadto ściśle współpracować z kaskaderami, bacząc, by jedni rozpędzili tramwaj do odpowiedniej prędkości, a drudzy w porę w biegu z niego wyskoczyli. „Realizator efektów specjalnych, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi pirotechnika, dźwiga brzemię wielkiej odpowiedzialności, gdyż igra z bezpieczeństwem wszystkich osób na planie. Toteż jego sprzymierzeńcem jest kaskader, bo przy nim może pozwolić sobie na nieco więcej niż wtedy, gdy w ryzykownej scenie bierze udział aktor. Z drugiej strony zawodowy kaskader nie jest szaleńcem, nie wystawi się na niepotrzebne ryzyko, co może przytrafić się aktorowi” – uważa pan Leszek. W jego karierze nie zdarzył się dotąd żaden poważniejszy wypadek.

Przyszło nowe

Olbiński coraz częściej czuje na plecach oddech grafików komputerowych, którzy specjalnymi efektami wizualnymi wypierają tradycyjne efekty na planie. Zaprzecza, gdy sugeruje mu się, że w "Służbach specjalnych" Vegi musiał mieć jako pirotechnik pełne ręce roboty. W istocie pracował tylko przy scenie rozbicia pięścią szyby w aucie, w którym siedziała Olga Bołądź. „Już w "Klossie…" odpalałem fajerwerki na tle greenscreenu, aktorów przy tym nie było, sfilmowano ich osobno. Sądzę, że dzieje się to ze szkodą dla kina, bo aktor, nawet zastąpiony przez kaskadera, jeśli choćby otrze się o realne niebezpieczeństwo, np. pożar czy wybuch, zagra bardziej wiarygodnie niż w studio, gdzie będzie zdany na wyobraźnię” – mówi Leszek Olbiński. Jednak specjalnie nie przejmuje się tym, że jego profesja być może powoli odchodzi do lamusa. Ma co robić: wciąż gra na kontrabasie, a ponadto jest szkutnikiem – z upodobaniem naprawia żaglowce.
Andrzej Bukowiecki / Magazyn Filmowy SFP 43/2014  24 maja 2015 00:37
Scroll