Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Marcel Łoziński
fot. Borys Skrzyński/SFP
Marcel Łoziński: Zanurkować pod powierzchnię rzeczywistości
Z Marcelem Łozińskim, laureatem Nagrody za Wybitne Osiągnięcia w Filmie Dokumentalnym na tegorocznym festiwalu Camerimage, rozmawia Albert Kiciński.
Albert Kiciński: W latach 90. odszedł pan od tematyki społecznej, od kondycji jednostki w społeczeństwie – a skupił się bardziej na egzystencjalnych aspektach codzienności współczesnego człowieka. Czy przejście z jednej tematyki do drugiej sprawiło Panu problem? Co zmienił upadek PRL-u w Pana drodze twórczej?

Marcel Łoziński: Pomyślałem, że moją lekcję już odrobiłem, że mogę z czystym sumieniem zająć się sprawami bardziej osobistymi - z nadzieją, że zaraziłem kilku młodych niezgodą na to, co widzą dookoła siebie.

Co tak naprawdę pociąga pana w reżyserii filmowej?

Podarunki od Pana Boga albo, jak kto woli, od rzeczywistości - jakie dostaje się w dokumencie, kiedy się bardzo napracujesz.

Co było dla pana zawsze ważne w zawodzie dokumentalisty?

Po pierwsze nie kłamać. Po drugie zanurkować pod powierzchnię rzeczywistości, wyciągnąć i pokazać, co naprawdę tam jest, a po trzecie, że to wszystko jest z mojego punktu widzenia.

Jak zmienił się dokument od czasu pana debiutu? Jakie podejście etyczne prezentują dzisiejsi dokumentaliści?

Młodzi, z którymi pracuję, podobnie jak my próbują uczciwie znaleźć się w dzisiejszych czasach. Jest im trudniej niż było nam – rzeczywistość jest bardziej zagmatwana i nie ma tematów tabu. Młodzi próbują uciec od polityki, chroniąc się w dokumentach psychologicznych, rodzinnych, szukają swoich korzeni. Próbują zrozumieć postawy swoich rodziców, dziadków, którym przyszło żyć w PRL-u. Niestety od polityki nie uciekną.

Mówił pan kiedyś, że wierzy „bardziej w rzeczywistość, niż swoją wyobraźnię”. I podkreślał istotę rozmowy z ludźmi i wypływającej z niej autentyczności. Jak te ideały mają się do współczesnego dokumentu?

Nadal tak jest. W pracy z młodymi próbuję przekonać ich do mojego ideału dokumentu: żeby stał się harmonijnym związkiem między rzeczywistością zewnętrzną i ich rzeczywistością wewnętrzną, a więc tym, co ich boli, cieszy, z ich marzeniami i rozczarowaniami.

Nigdy nie zrealizował pan fabuły jak Krzysztof Kieślowski, czy Jacek Bławut. Dlaczego?

Właśnie, dlatego, że nie dostałbym tych podarunków. A ubóstwiam je dostawać. Nie odważyłbym się też napisać takich dialogów, jakie dostałem np. w „89 mm od Europy”, albo w „Wszystko się może przytrafić”. Nie wymyśliłbym ich, bałbym się je zapisać, a gdybym już to zrobił - umierałbym ze strachu, że są niewiarygodne, a co gorsza – fałszywe.

Jako pedagog wychowuje pan kolejne pokolenie dokumentalistów. Czego dzisiaj młodzi twórcy oczekują od dokumentu?

Myślę, że tego samego, co my: sposobu na realizację siebie.

Nagroda za całokształt twórczości, którą otrzymał pan od festiwalu Camerimage, jest pewnym podsumowaniem dotychczasowego dorobku. Gdyby miał pan sam podsumować całą swoją twórczość to do jakich konkluzji, by Pan doszedł. Czy z takim dorobkiem można mówić o spełnieniu?

Czuję się mało spełniony i będę szedł dalej. Czy dojdę? Wątpię. Ale będę próbował. Sama droga jest dla mnie ważna.

Szykuje pan jakiś nowy projekt?

Tak - fabularyzowany dokument z prawdziwymi bohaterami, jak w „Happy endzie”, zrealizowanym z Pawłem Kędzierskim, albo w „Jak żyć”. Bohaterowie musieliby mieć pełne przekonanie, że nie odkryją się boleśnie. A wiec powrót do metody psychodramy, w której bohaterowie są naprawdę sobą, ale ukryci za parawanem bezpieczeństwa, który sprawia, że są jakby kimś innym, o podobnych poglądach i emocjach. Krótko: są i nie są sobą. Ale co najważniejsze – są wiarygodni.




Albert Kiciński / SFP  16 listopada 2015 10:42
Scroll