Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
Szkoła zawodu, szkoła życia. Z Łukaszem Dzięciołem rozmawia Łukasz Maciejewski
Debiuty są naszym oczkiem w głowie. Bardzo dobrze porozumiewam się z reżyserami z mojego pokolenia (czasami starszymi, niekiedy młodszymi). Mamy wspólne doświadczenie generacyjne i życiowe, czerpiemy ze swojej energii.
- Producent to w Polsce ciągle dosyć tajemnicza profesja, raczej nie kojarzy się z młodością…

- To praca, która powinna być pasją – niezależnie od metryki. Producent angażuje się w każdy projekt na 110 procent. Z drugiej strony, pomijając niezmiernie ważne kwestie organizacyjne i finansowe, producent rozwiązuje konflikty, łagodzi napięcia, pomaga w różnych nerwowych sytuacjach. W Opus Film jesteśmy obecni na wszystkich etapach produkcji – od pierwszej wersji scenariusza, po przygotowanie kopii wzorcowej.

- W twoim przypadku można śmiało powiedzieć, że żyłkę producencką odziedziczyłeś po ojcu. Piotr Dzięcioł jest jednym z najlepszych i najbardziej szanowanych producentów w Polsce.

- Odkąd pamiętam, nasz dom był przesiąknięty filmem. Zanim ojciec założył Opus Film, był przez wiele lat kierownikiem produkcji. Zaczynał od małych filmów telewizyjnych w rodzaju „Wieczoru u Abdona” Agnieszki Holland, ale stosunkowo szybko awansował: powierzano mu odpowiedzialne i wymagające dużej sprawności organizacyjnej tytuły, np. film i serial „Nad Niemnem” w reżyserii Zbigniewa Kuźmińskiego. Ja byłem wtedy dzieckiem, ale zetknięcie z planem filmowym było spotkaniem z magią, z czymś nierealnym. Nagle zobaczyłem „prawdziwych” rycerzy w zbrojach (serial „Rycerze i rabusie”), albo nadniemeńskie filmowe pejzaże. Połknąłem bakcyla. Kino mnie zafascynowało.

- Jesteś absolwentem filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim i produkcji filmowej w The Los Angeles Film School.

- Filmoznawstwo dało mi podstawy teoretyczne i historyczno-filmowe, praca w Opus Film była lekcją pokory i praktyki. W firmie robiłem bardzo różne rzeczy: zajmowałem się obsługą podglądu wideo, byłem asystentem produkcji, robiłem fotosy, asystowałem w pionie kamery, itd. Jednak po ukończeniu filmoznawstwa uznałem, że powinienem na jakiś czas wyjechać. Chciałem zobaczyć, jak pracują inni, nauczyć się myślenia obowiązującego w kinie światowym. Wybór padł na Los Angeles. Wcześniej spędziłem rok na Florydzie: doskonaląc język angielski, pracowałem na uniwersytecie w Orlando i przygotowywałem się do egzaminów w L.A. Film School.

- Prestiżowa uczelnia…

- Cel był jasno określony. Wyjechałem do Stanów, żeby zobaczyć, jak przemysł producencki wygląda od podszewki. Czułem, że w Los Angeles nauczę się tego, czego nie zapewniłyby mi polskie uczelnie. Rzeczywiście, poza częścią teoretyczną, studia polegały przede wszystkim na zajęciach praktycznych związanych z organizacją produkcji na wszystkich etapach. Mieliśmy do dyspozycji profesjonalne zaplecze, znakomity sprzęt, wszelkie udogodnienia postprodukcyjne. Szkoła zawodu, szkoła życia.

- Nie chciałeś zostać w Stanach? W końcu Hollywood do stolica światowej produkcji.

- To była dla mnie bardzo trudna decyzja. W Los Angeles ułożyłem sobie życie. Nauczyłem się tego miasta na pamięć, znalazłem przyjaciół, odkryłem swoje miejsce na ziemi. Pamiętałem jednak o tym, że decydując się na wyjazd z Łodzi, obiecałem sobie, że wrócę do Polski bogatszy o amerykańskie doświadczenie i spróbuję wcielić w życie to, czego nauczyłem się na studiach. Wróciłem.

- Opus Film, firma, której jesteś współwłaścicielem, ma wyraźnie zdefiniowany profil. Pracujecie przede wszystkim z debiutantami, często zajmujecie się także koprodukcjami.

- Debiuty są naszym oczkiem w głowie. Bardzo dobrze porozumiewam się z reżyserami z mojego pokolenia (czasami starszymi, niekiedy młodszymi). Mamy wspólne doświadczenie generacyjne i życiowe, czerpiemy ze swojej energii. Pracę z debiutantem traktuję również jako „inwestycję” długofalową. Przez wiele miesięcy, czasami nawet lat, zajmujemy się tzw. developmentem, czyli rozwojem scenariusza. Często decydujemy się na kolejny wspólny projekt z tym samym reżyserem.

- Twoje amerykańskie doświadczenie to także umiejętność zainteresowania waszymi filmami potencjalnego widza zagranicznego, docieranie do agentów sprzedaży, światowa dystrybucja.

- To jeden z priorytetów. Zależy nam, żeby filmy, które produkujemy, były widoczne nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Profesjonalnie zajęliśmy się zdobywaniem kontaktów międzynarodowych. Efekt jest taki, że na filmy z katalogu Opus Film można trafić w telewizjach niemal we wszystkich zakątkach świata, są pokazywane na festiwalach, trafiają do regularnej dystrybucji w kinach.

- Udaje ci się również regularnie pozyskiwać fundusze z licznych projektów europejskich – na przykład Eurimages.

- Eurimages jest jednym ze źródeł, ale podobnych możliwości jest więcej. Znacznie łatwiej jest domknąć budżet w momencie, kiedy uda się nim zainteresować koproducenta zagranicznego. Teraz przygotowujemy się do dużej produkcji - „Kongresu futurologicznego” według powieści Stanisława Lema, w reżyserii Ariego Folmana, twórcy „Walca z Baszirem”. To będzie znacząca, międzynarodowa koprodukcja.



Łukasz Dzięcioł, fot. Archiwum Prywatne

- W katalogu Opus Film trudno znaleźć pozycje stricte komercyjne, nie ma np. komedii romantycznych. To przypadek czy filozofia firmy?

- Filozofia, która bywa przypadkiem. Komercyjnymi filmami okazały się „Edi”, „Hi Way” czy „Zero”. Uważam, że również „Moja krew” Marcina Wrony jest filmem z dużym potencjałem, ale wszystko zależy od tego, co uznamy za wyznacznik „komercyjności”. Kończymy właśnie pracę nad filmem Ryszarda Brylskiego pod roboczym tytułem „Dwa światy, zaświaty”, który jest komedią obyczajową, ale utrzymaną w duchu czeskiego kina, inteligentną i moim zdaniem niegłupią. A zatem komercja - tak, ale w dobrym stylu.

- Wspominałeś wcześniej o scenariuszowym developmencie. „Dwa światy, zaświaty” to właśnie przykład wielomiesięcznej pracy nad scenariuszem.

- Kiedy przeczytałem pierwszą wersję nagrodzonego w konkursie Hartley-Merrill scenariusza „Dwóch światów”, autorstwa Agaty Nowak, obecnej studentki FAMU w Pradze, tekst bardzo mi się podobał, ale wiedziałem, że wymaga jeszcze dopracowania. W momencie, kiedy pozyskaliśmy do tego projektu Ryszarda Brylskiego, prace nabrały rozpędu. Scenariusz w wersji, którą zobaczymy na festiwalu w Gdyni, jest wspólnym dziełem Agaty Nowak, Wojciecha Lepianki i Ryszarda Brylskiego.

- Podczas zdjęć jesteś cały czas na planie?

- Oczywiście. Wspólnie jemy śniadania (nawet jeżeli zdjęcia rozpoczynają się o czwartej rano), staram się być na planie również, kiedy zdjęcia się kończą. To twórcza praca, power. Poza tym, ja naprawdę lubię tych wszystkich ludzi: reżysera, aktorów, ekipę. Zapach kina.

- Często słyszy się, że producent wymusza na reżyserze to lub tamto, zmienia zakończenie albo samowolnie wycina kilkanaście minut.

- W Opus Film nie ma wersji reżyserskich, bo efekt końcowy jest zawsze wspólnym dziełem: reżysera i producenta. Wypracowanym kompromisem. Oczywiście, pewne rozwiązania sugerujemy, na tym między innymi polega rola producenta, ale wszelkie dyskusje odbywają się w profesjonalnej atmosferze. Nie ma trzaskania drzwiami, wycia syren i potłuczonych talerzy [śmiech]. Na pewno nie robię także niczego za plecami reżysera. To nie mój styl.

- Która z dotychczasowych prac była dla ciebie największym producenckim wyzwaniem?

- Niewątpliwie „Moja krew” – nie tylko dlatego, że akcja filmu w całości rozgrywała się w Warszawie. Z krótkich filmów wspaniale wspominam pracę nad dwoma tytułami z programu „30 minut”: „Pokojem szybkich randek” Ani Maliszewskiej i „Samotnością kucharza szybkich zamówień” Marcela Sawickiego.

- Jakie są twoje najbliższe plany producenckie?

- Kończymy postprodukcję filmu Ryszarda Brylskiego. Wspólnie z Norwegami realizujemy „Wyspę diabła” w reżyserii Mariusa Holsta z Stellanem Skarsgårdem w roli głównej. Wkrótce rozpoczniemy zdjęcia do dużego familijnego projektu Sławka Fabickiego – „Bonobo Jingo” oraz do „Kongresu futurologicznego” Ariego Folmana. Przygotowuję także nowy film Grega Zglinskiego – „Wymyk”. W planach mamy także „Sanatorium pod Klepsydrą” według Schulza w reżyserii braci Quay, kolejne filmy Marcina Wrony i Pawła Pawlikowskiego. Sporo pracy. Jeszcze więcej zapału.

- Producent to praca plus zapał?

- Wiara, energia, życzliwość itd. Długa i fajna lista. Wszystko, co ważne.
/ Magazyn Filmowy SFP 2/2010  21 września 2011 18:34
Scroll