Tim Burton chętnie sięga po dobrodziejstwa popkultury, przerabia znane motywy, wykorzystuje funkcjonujące w legendach miejskich, starych opowieściach czy horrorach potwory i dziwadła. Lecz jego strachy, choć nie pierwszej świeżości, zgrabnie wkomponowane w słynną burtonowską estetykę, częściej zamiast przerażać... bawią.
Bo u Burtona często ci „źli i brzydcy” wzbudzają jeśli nie sympatię, to chociażby współczucie – często cierpią z powodu przeszłości, samotności czy odrzucenia. Bardziej pesymistyczna (choć podszyta humorem) wydaje się karykaturalna wizja ludzi jako bezmyślnych, okrutnych manipulantów, którzy w ostatecznym zestawieniu okazują się często gorsi od tych, których nazywają potworami.
Kadr z filmu "Mroczne cienie", fot. Warner Bros.
W „Soku z żuka” (1988), opowieści o duchach, następuje odwrócenie zwyczajowych ról; zmarła para uwięziona w swym ziemskim domu wynajmuje dziwacznego upiora, bioegzorcystę, by pozbył się nowych ludzkich lokatorów. To specyficzne ghost story prezentuje drugą stronę historii – dwa sympatyczne duchy w zasadzie decydują się odzyskać swoją własność zajętą przez antypatyczne małżeństwo; chcą tylko trochę postraszyć, by zaczęto się z nimi liczyć i dopuszczono je do normalnego życia, które właśnie utraciły.
Straszyć nie chce za to tytułowy „Edward Nożycoręki” (1990), ale jest on niejako na samotność i odrzucenie skazany przez swoją deformację. Edward, niczym monstrum Frankensteina, walczy o swoje miejsce w świecie i prawo do miłości – i znowu to nie rzekomy „potwór” okazuje się zagrożeniem, ale nietolerancja i zaściankowość mieszkańców miasteczka.
Szydzenie z ludzkości przychodzi Burtonowi naprawdę łatwo, czego daje dowód w swojej kolejnej produkcji zainspirowanej kinem science-fiction, tym razem o inwazji kosmitów. I choć przybysze z „Marsjanie atakują!” (1996) sprawiają wrażenie wyrwanych raczej z jakiejś farsy niż z horroru, stanowią dla Ziemi realne zagrożenie – głównie z powodu postawy Ziemian. Tchórzliwi i głupkowaci ludzie (oczywiście z chwalebnymi wyjątkami) muszą liczyć na prawdziwy cud, by obronić swoją planetę. Cud następuje, ale czy Ziemi wyjdzie to na dobre?
Kadr z filmu "Mroczne cienie", fot. Warner Bros.
Po strachy z literatury dziewiętnastowiecznej sięgnął Burton w „Jeźdźcu bez głowy” (1999), wskrzeszając legendarnego upiora, który odcina ludziom głowy, przez wieczność rozpaczliwie poszukując swojej. Jest zdecydowanie bardziej horrorowo niż w poprzednich filmach, a całość osadzono w mrocznej, baśniowej estetyce. Konkluzja nie napawa jednak optymizmem – przerażający jeździec jest niegroźną igraszką w porównaniu ze złem, na jakie stać człowieka.
Londyńska miejska legenda ożywa zaś w produkcji „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” (2007), gdzie poszukujący zemsty Todd sprzymierza się z podejrzaną panią Lovett i zakładają świetnie prosperujący biznes polegający na sprzedaży smakołyków z ludzkiego mięsa. U Burtona para morduje nie tylko z uśmiechem, ale i śpiewem na ustach, a morderczy golibroda ma wzbudzać raczej współczucie – to rzekomo on jest tutaj ofiarą (z czym zapewne klienci jego zakładu mogliby polemizować).
Do tej specyficznej menażerii dołącza właśnie wampir Barnabas (grany przez Johnny'ego Deppa), nieszczęśnik przeklęty przez złośliwą czarownicę, który budzi się w kolorowych latach siedemdziesiątych. Burton znów sięga po remake (tym razem materiałem źródłowym jest popularna w Ameryce mydlana opera) i choć tematyka sprawia wrażenie żywcem wyjętej z filmów grozy, rezygnuje z horrorowej otoczki, decydując się na pastisz, kicz i rytmy disco. W „Mrocznych cieniach” straszenie jest już passe, liczy się wyłącznie dobra zabawa.