PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  4.10.2012
Dokładnie 50 lat temu, 5 października 1962 roku, miał swoją premierę "Doktor No" w reżyserii Terence'a Younga i z Seanem Connerym w roli Jamesa Bonda. Nie był to ekranowy debiut pochodzącego z kart powieści Iana Fleminga superagenta w służbie MI6 – jeszcze w latach 50. pojawił się w jednym z odcinków serialu „Climax!”, gdzie zagrał go Barry Nelson. To jednak "Doktor No" rozpoczął kinowy cykl, który wywindował Bonda do popkulturowego Olimpu.

Pisząc o tym fenomenie, łatwo wpaść w sidła statystyki. Jak dotąd powstały 22 oficjalne filmy o agencie 007, w jego rolę wcieliło się sześciu aktorów, a cała seria zarobiła na świecie 5 miliardów dolarów, stając się drugim po „Harrym Potterze” najbardziej dochodowym cyklem w historii kina. Już na kilka dni przed okrągłą rocznicą przeróżne serwisy internetowe wypełniły ankiety: „którego aktora lubisz najbardziej, która część była najlepsza, kto powinien zagrać w kolejnych?” Gdzieś w tym wielkim plebiscycie umyka jedna rzecz: pomimo tylu lat, tylu zmian w ekipie odpowiedzialnej za kolejne odsłony seria wciąż zachowuje swój niepowtarzalny charakter. Wypracowana przez nią bondowska konwencja pozostaje żelaznym punktem odniesienia dla każdego, kto chce kręcić film szpiegowski – może to zrobić zgodnie z jej schematami lub wbrew nim.



Kiedy ogląda się teraz „Doktora No”, okazuje się, że już 50 lat temu ów styl był niemalże w pełni wyklarowany. Początkowo nie przypadł jednak do gustu sporej ilości krytyków. Dość znacząca wydaje się opinia Stanleya Kauffmanna z „The New Republic”, który stwierdził, że twórcy nie potrafili zdecydować, czy kręcą pełny napięcia film akcji, czy jego parodię. W tym rzekomym rozchwianiu tkwi właśnie sedno bondowskiego stylu: ciągły balans między powagą a zgrywą, między epiką a humorem; kontrolowana jazda bez trzymanki. W „Doktorze No” agent 007 przybywa na Jamajkę, aby rozwikłać zagadkę morderstwa, a tam czeka na niego prawdziwy rollercoaster. Z morza wyłaniają się kobiety w bikini, kolejne zagrożenia wychylają się zza każdego rogu i zza każdej palmy, a za tym wszystkim stoi tytułowy szwarccharakter, geniusz o azjatyckich korzeniach, który w wyniku eksperymentów stracił dłonie i musiał zastąpić je supersilnymi protezami. Ta postać przybliża film do fantastyki-naukowej, z którą kolejne odsłony, szybsze, głośniejsze i rozgrywające się w większej ilości egzotycznych miejsc, stale flirtowały.



Ów flirt swoje ukoronowanie znalazł w „Moonrakerze” (1979) Lewisa Gilberta. Nakręcony dwa lata po sukcesie pierwszej odsłony „Gwiezdnych wojen”, opowiada o próbach powstrzymania szalonego milionera Draxa, który buduje w przestrzeni kosmicznej własną stację, skąd zamierza unicestwić całą ludzkość. W finale filmu ubrani w skafandry agenci wywiadu i żołnierze Draxa prują do siebie laserowymi wiązkami pośród gwiezdnej próżni, a lecący rakietą Bond zestrzeliwuje kapsuły ze śmiercionośną toksyną. Chociaż "Moonraker" to najbardziej „odjechana” część serii, to w innych odsłonach pełno jest podobnych atrakcji. Z tego powodu – a także z racji narastającej z latami konwencjonalizacji kolejnych elementów spektaklu – przygody Jamesa Bonda stawały się przedmiotem parodii, vide "Casino Royale"(1967) i trylogia o Austinie Powersie (1997-2002). Owe komedie, chociaż dość śmieszne, mają jednak w sobie coś bezpłodnego. Parodiowanie filmów o Bondzie, realizowanych prawie zawsze z przymrużeniem oka, wydaje się wyważaniem otwartych drzwi.



Z czasem rozpoczęto próby nadania opowieści większego ciężaru emocjonalnego. We „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” (1969) Petera R. Hunta postanowiono nieco uczłowieczyć samego głównego bohatera, będącego zazwyczaj Übermenschem, uwodzicielskim, sprawnym fizycznie i posiadającym bon mot na każdą sytuację. Na początku filmu ratuje on od śmierci dziewczynę, a kiedy ta ucieka, zamiast paść mu w ramiona, spogląda z bezradnym uśmiechem w stronę kamery i mówi: „Nigdy mi się to wcześniej nie zdarzyło”. Nie zdarzyło się też wcześniej, żeby Bond, zaciągający do łóżka przynajmniej dwie kobiety na odcinek, ożenił się – w finale filmu agent bierze ślub z poznaną w prologu nieznajomą, ale ta zaraz po tym zostaje zastrzelona; historia kończy się obrazem bohatera obejmującego zakrwawione ciało ukochanej. Ów melodramatyczny ton powrócił w "Casino Royale" (2006) Martina Campbella. Zainspirowany filmami o Jasonie Bournie i mający w roli głównej szorstkiego Daniela Craiga, łamie w kilku miejscach konwencję. Pokazuje, jak przemoc odciska się na psychice osób, które są zmuszone do jej użycia; zmienia Bonda z supersamca w nieszczęśliwego kochanka; rezygnuje z większej ilości strzelanin na rzecz trwającej kilkadziesiąt minut partii pokera.


W powstałym później „Quantum of Solace” (2008) Marca Forstera ta nowa ścieżka okazała się ślepą uliczką. Być może nadchodzące właśnie "Skyfall" w reżyserii Sama Mendesa, twórcy oscarowego "American Beauty", zrehabilituje serię i godnie zainauguruje następne pięćdziesiąt lat w jej historii.




Piotr Mirski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  4.10.2012
Zobacz również
Zwiastun "Lincolna" w przededniu wyborów prezydenckich
Hollywoodzkie piękności u boku Kapitana Ameryki
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll