Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Aktorzy Polscy
Filmowcy Polscy
Z Marcinem Janosem Krawczykiem, autorem nagradzanego dokumentu "Matka 24h" rozmawia Rafał Pawłowski.
Portalfilmowy.pl: Skąd pomysł na film o wędrującym obrazie Matki Boskiej? Czy zetknął się pan w domu z tą tradycją?
Marcin Janos Krawczyk: Babcia mi o tym opowiadała, ale do końca nigdy nie miałem okazji tego spotkać, aż do momentu, gdy jakieś sześć lat temu byłem ze swoją rodziną u rodziców w Lubelskiem. Nagle wieczorem okazało się, że od sąsiada trzeba odebrać obraz. Ja po chwili skojarzyłem, o co chodzi, ale moja żona, pochodząca z Pomorza, była kompletnie zaskoczona tą sytuacją. Ojciec nagle wyciąga zeszyt, że trzeba coś zapłacić. Zaczęli się z mamą spierać o to, ile trzeba dać. Złapałem za kamerę i zacząłem to odruchowo kręcić. Przyszła jeszcze ciocia, a moja mama według instrukcji w zeszycie zaczyna odmawiać modlitwę. Ale ciocia zaczyna się kłócić, że to inaczej się robi i że ona pamięta. Bo ten obraz do tego samego domu ma szansę trafić raz na 20 lat. Żona moja się śmieje, bo to jakaś abstrakcja kompletna. Aż tu nagle ciocia zaczyna to poważnie przeżywać, do tego stopnia, że wszyscy, łącznie z moimi dziećmi, łapiemy powagę sytuacji. I wtedy zrozumiałem, że to jest temat. Zacząłem się przyglądać temu zjawisku. Jeździłem po wsiach na Lubelszczyźnie, pojechałem na Jasną Górę, by się dowiedzieć jak to wygląda, że ten wóz-kaplica z główną kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej jeździ od 1957 roku po Polsce.
PF: Czy potrzebował pan jakiejś oficjalnej zgody, by zacząć realizację filmu?
MJK: Chciałem się dostać do przeora Jasnej Góry. Ostatecznie trafiłem do podprzeora – ojca Sebastiana Mateckiego. Przedstawiłem się, że jestem reżyserem i aktorem, który gra księdza w „Plebanii”, a on mi na to, że nie ogląda seriali i że jest niedziela, więc ma dużo pracy i żebym szybko wyłożył, o co chodzi. Zaczęliśmy rozmawiać i tak od słowa do słowa wystawił mi specjalne pismo. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilkakrotnie. Obejrzał moje filmy i, co zaskakujące, zaprzyjaźniliśmy się. Co prawda, bardzo bałem się, że będzie moment, w którym będzie chciał mi ingerować w film. Na szczęście był blisko, ale się nie wtrącał, a dzięki niemu ja jakoś głębiej wszedłem w temat. Na początku chciałem to wszystko przedstawić bardziej groteskowo. Nawet wybrałem montażystę, który był wychowywany w Japonii i strasznie rajcowało mnie to, jak on patrzy na ten materiał. Ta groteskowość oczywiście nadal gdzieś tam jest, bo sam temat jest groteskowy, ale myślę, że udało mi się nie przekroczyć granicy i niczego nie ośmieszyć.
PF: Widz czuje, że jest pan bardzo blisko swoich bohaterów. Czy od początku było przyjęte założenie, że film będzie składał się z tak wielu ujęć z różnych domów i miejsc Polski?
MJK: Chciałem, by był to wachlarz różnych ludzkich problemów. Dzięki mojej ciotce zobaczyłem, że trzeba wejść w to głębiej. Że film musi być atrakcyjny nawet dla niewierzącego widza. By mógł się on zaśmiać, ale jednocześnie zobaczył, co ten obraz znaczy dla ludzi i co za tym idzie. Na początku miał być to bardziej obraz Polski w czterech porach roku. Nawet pierwotny tytuł brzmiał „Obraz”. W którymś momencie odszedłem od tego obrazu i wymyślonej przeze mnie kreacji, bo zakładałem, że to będą statyczne zdjęcia jak obraz: wyłącznie ruch wewnątrz kadrowy. To się nie do końca sprawdzało. Stwierdziłem, że to na czym mi zależy, to pokazanie roli matki, nie Matki Boskiej, ale matki każdego z nas. I tym kluczem zacząłem szukać bohaterów.
Kadr z filmu "Matka 24h", fot. Janos Film Production
PF: Czy spotykał się pan z odmową ze strony przyjmujących obraz? Dużo osób nie chciało być filmowanych?
MJK: Raczej nie. Najczęściej kojarzyli mnie jako księdza z „Plebanii”, co było zabawne, ale utrudniało pracę, bo wszyscy chcieli pokazać, jak się pięknie modlą. I to było bardzo sztuczne. Tylko w jednej sytuacji, z bezdomnym, który po dwóch latach wraca do domu swojej matki, ona wstydziła się wystąpić przed kamerą. Wtedy pomógł papier z Jasnej Góry i telefoniczna rozmowa z podprzeorem, który przekonał ją do udziału.
PF: Film zrealizowano w dwóch wersjach – trzydziesto- i pięćdziesięciominutowej. Którą z nich bardziej lubią na Jasnej Górze?
MJK: Zdecydowanie dłuższą. Bardziej ukazany jest w niej kontekst wiary. Choć moim zdaniem jest ona też zdecydowanie bardziej groteskowa. Ale ludziom wierzącym i utożsamiającym się z obrazem to nie przeszkadza. Myślę, że za 20 lat ta wersja będzie miała nawet pewną wartość dodatkową, jako nośnik tradycji. Natomiast krótka wersja powstała z dwóch względów. Po pierwsze, czułem potrzebę wydobycia takiej esencji bez zbędnych ozdobników. I myślę, że tu widz mocniej odczuwa tę rolę matki, bo jest to precyzyjnie zawężone i silniej prowadzi do tych odczuć. A po drugie, 50 minut to był wymóg telewizji, a 30 minut z kolei bardziej pasuje pod festiwale.
PF: Zaprzyjaźnił się pan z podprzeorem Jasnej Góry, a czy z którąś z rodzin, jakie odwiedzał pan podczas kręcenia również udało się wejść w bliższe relacje?
MJK: Ja mam coś takiego, że oddaję serce za serce i z ludźmi, którzy mi coś dają, często się zaprzyjaźniam. W zasadzie z większością moich bohaterów mam kontakt. Głównie zaprzyjaźniłem się z Justyną i jej rodzeństwem, którzy pojawiają się pod koniec filmu. To dzieci, które straciły rodziców, i Justyna w wieku 18 lat musiała przyjąć na siebie trudną rolę matki. Za każdym razem, gdy jadę do moich rodziców, jadę też do nich. Mówią na mnie Ojciec Wirgiliusz, bo tak ich trochę traktuję. Poza tym niesamowity jest bezdomny Witek, który właściwie dzięki mnie, przez zupełny przypadek, trafił do tej matki. I od trzech lat mieszka z nią w domu.
Kadr z filmu "Matka 24h", fot. Janos Film Production
PF: Jak się poznaliście?
MJK: Robię od paru lat inny film. O bezdomnych budujących jacht, którym popłyną w rejs dookoła świata. W związku z tym mam mnóstwo znajomych w okolicach Dworca Centralnego i Pałacu Kultury. I jak pewnego dnia przechodziłem i zacząłem z nimi gadać, to taki jeden bidok, którego wtedy jeszcze nie znałem, pyta, czy mogę mu pożyczyć komórkę, bo chce zadzwonić do mamy, złożyć jej życzenia urodzinowe. I się nie dodzwonił. Pytam go więc, gdzie mieszka. Okazało się, że za Lublinem. A to moje strony, w które akurat jechałem. Powiedziałem mu: "Chłopie, jak się nie napijesz, to cię mogę jutro zabrać". Oczywiście się napił, ale jechałem bez dzieci, więc go wziąłem. Jak już dojechaliśmy, to podpowiedziałem mu, żeby jakieś kwiatki tej mamie zaniósł. No i zaczął zrywać te kwiatki w lesie, a ja zapytałem go, absolutnie nienachalnie, czy mogę to nakręcić. W zasadzie na żywca łapałem sytuację. Początek wejścia do domu i pierwszą rozmowę wykorzystałem. Potem dokręcaliśmy te sceny, jak obraz przyszedł. Wówczas były właśnie te problemy, o których wspominałem. Ale dzięki ojcu Sebastianowi udało się to załatwić.
PF: Czuje się pan odpowiedzialny za Witka?
MJK: Była sytuacja, gdzie mama Witka do mnie dzwoni i mówi: "Panie Marcinie, niech pan coś zrobi, bo on znowu chce iść w długą". Wracać do Warszawy. A już raz wrócił i go zawiozłem z powrotem, ale wtedy powiedziałem, że to jest ostatni raz, jak ingeruję w jego życie. Za tym drugim razem zadzwoniłem do niego i powiedziałem: "Chłopie opamiętaj się. Twoja matka długo nie pożyje. Daj jej jakieś poczucie, że nie idziesz do rynsztoka". I podziałało. Ale pojechałem potem do nich i powiedziałem, że już więcej nie chcę tego robić. Na razie jest sukces.
PF: Gdy pierwszy raz, w domu pańskich rodziców, zetknęliście się z obrazem Matki Boskiej, dla pańskiej żony sytuacja była groteskowa. A jak dziś patrzy na film?
MJK: Mówi, że nauczyło ją to szacunku i wrażliwości. Chyba zbliżyłem ją do wiary.
Portalfilmowy.pl: Skąd pomysł na film o wędrującym obrazie Matki Boskiej? Czy zetknął się pan w domu z tą tradycją?
Marcin Janos Krawczyk: Babcia mi o tym opowiadała, ale do końca nigdy nie miałem okazji tego spotkać, aż do momentu, gdy jakieś sześć lat temu byłem ze swoją rodziną u rodziców w Lubelskiem. Nagle wieczorem okazało się, że od sąsiada trzeba odebrać obraz. Ja po chwili skojarzyłem, o co chodzi, ale moja żona, pochodząca z Pomorza, była kompletnie zaskoczona tą sytuacją. Ojciec nagle wyciąga zeszyt, że trzeba coś zapłacić. Zaczęli się z mamą spierać o to, ile trzeba dać. Złapałem za kamerę i zacząłem to odruchowo kręcić. Przyszła jeszcze ciocia, a moja mama według instrukcji w zeszycie zaczyna odmawiać modlitwę. Ale ciocia zaczyna się kłócić, że to inaczej się robi i że ona pamięta. Bo ten obraz do tego samego domu ma szansę trafić raz na 20 lat. Żona moja się śmieje, bo to jakaś abstrakcja kompletna. Aż tu nagle ciocia zaczyna to poważnie przeżywać, do tego stopnia, że wszyscy, łącznie z moimi dziećmi, łapiemy powagę sytuacji. I wtedy zrozumiałem, że to jest temat. Zacząłem się przyglądać temu zjawisku. Jeździłem po wsiach na Lubelszczyźnie, pojechałem na Jasną Górę, by się dowiedzieć jak to wygląda, że ten wóz-kaplica z główną kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej jeździ od 1957 roku po Polsce.
Marcin Janos Krawczyk z nagrodą T-Mobile Nowe Horyzonty, fot. R. Pawłowski
PF: Czy potrzebował pan jakiejś oficjalnej zgody, by zacząć realizację filmu?
MJK: Chciałem się dostać do przeora Jasnej Góry. Ostatecznie trafiłem do podprzeora – ojca Sebastiana Mateckiego. Przedstawiłem się, że jestem reżyserem i aktorem, który gra księdza w „Plebanii”, a on mi na to, że nie ogląda seriali i że jest niedziela, więc ma dużo pracy i żebym szybko wyłożył, o co chodzi. Zaczęliśmy rozmawiać i tak od słowa do słowa wystawił mi specjalne pismo. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilkakrotnie. Obejrzał moje filmy i, co zaskakujące, zaprzyjaźniliśmy się. Co prawda, bardzo bałem się, że będzie moment, w którym będzie chciał mi ingerować w film. Na szczęście był blisko, ale się nie wtrącał, a dzięki niemu ja jakoś głębiej wszedłem w temat. Na początku chciałem to wszystko przedstawić bardziej groteskowo. Nawet wybrałem montażystę, który był wychowywany w Japonii i strasznie rajcowało mnie to, jak on patrzy na ten materiał. Ta groteskowość oczywiście nadal gdzieś tam jest, bo sam temat jest groteskowy, ale myślę, że udało mi się nie przekroczyć granicy i niczego nie ośmieszyć.
PF: Widz czuje, że jest pan bardzo blisko swoich bohaterów. Czy od początku było przyjęte założenie, że film będzie składał się z tak wielu ujęć z różnych domów i miejsc Polski?
MJK: Chciałem, by był to wachlarz różnych ludzkich problemów. Dzięki mojej ciotce zobaczyłem, że trzeba wejść w to głębiej. Że film musi być atrakcyjny nawet dla niewierzącego widza. By mógł się on zaśmiać, ale jednocześnie zobaczył, co ten obraz znaczy dla ludzi i co za tym idzie. Na początku miał być to bardziej obraz Polski w czterech porach roku. Nawet pierwotny tytuł brzmiał „Obraz”. W którymś momencie odszedłem od tego obrazu i wymyślonej przeze mnie kreacji, bo zakładałem, że to będą statyczne zdjęcia jak obraz: wyłącznie ruch wewnątrz kadrowy. To się nie do końca sprawdzało. Stwierdziłem, że to na czym mi zależy, to pokazanie roli matki, nie Matki Boskiej, ale matki każdego z nas. I tym kluczem zacząłem szukać bohaterów.
PF: Czy spotykał się pan z odmową ze strony przyjmujących obraz? Dużo osób nie chciało być filmowanych?
MJK: Raczej nie. Najczęściej kojarzyli mnie jako księdza z „Plebanii”, co było zabawne, ale utrudniało pracę, bo wszyscy chcieli pokazać, jak się pięknie modlą. I to było bardzo sztuczne. Tylko w jednej sytuacji, z bezdomnym, który po dwóch latach wraca do domu swojej matki, ona wstydziła się wystąpić przed kamerą. Wtedy pomógł papier z Jasnej Góry i telefoniczna rozmowa z podprzeorem, który przekonał ją do udziału.
PF: Film zrealizowano w dwóch wersjach – trzydziesto- i pięćdziesięciominutowej. Którą z nich bardziej lubią na Jasnej Górze?
MJK: Zdecydowanie dłuższą. Bardziej ukazany jest w niej kontekst wiary. Choć moim zdaniem jest ona też zdecydowanie bardziej groteskowa. Ale ludziom wierzącym i utożsamiającym się z obrazem to nie przeszkadza. Myślę, że za 20 lat ta wersja będzie miała nawet pewną wartość dodatkową, jako nośnik tradycji. Natomiast krótka wersja powstała z dwóch względów. Po pierwsze, czułem potrzebę wydobycia takiej esencji bez zbędnych ozdobników. I myślę, że tu widz mocniej odczuwa tę rolę matki, bo jest to precyzyjnie zawężone i silniej prowadzi do tych odczuć. A po drugie, 50 minut to był wymóg telewizji, a 30 minut z kolei bardziej pasuje pod festiwale.
PF: Zaprzyjaźnił się pan z podprzeorem Jasnej Góry, a czy z którąś z rodzin, jakie odwiedzał pan podczas kręcenia również udało się wejść w bliższe relacje?
MJK: Ja mam coś takiego, że oddaję serce za serce i z ludźmi, którzy mi coś dają, często się zaprzyjaźniam. W zasadzie z większością moich bohaterów mam kontakt. Głównie zaprzyjaźniłem się z Justyną i jej rodzeństwem, którzy pojawiają się pod koniec filmu. To dzieci, które straciły rodziców, i Justyna w wieku 18 lat musiała przyjąć na siebie trudną rolę matki. Za każdym razem, gdy jadę do moich rodziców, jadę też do nich. Mówią na mnie Ojciec Wirgiliusz, bo tak ich trochę traktuję. Poza tym niesamowity jest bezdomny Witek, który właściwie dzięki mnie, przez zupełny przypadek, trafił do tej matki. I od trzech lat mieszka z nią w domu.
PF: Jak się poznaliście?
MJK: Robię od paru lat inny film. O bezdomnych budujących jacht, którym popłyną w rejs dookoła świata. W związku z tym mam mnóstwo znajomych w okolicach Dworca Centralnego i Pałacu Kultury. I jak pewnego dnia przechodziłem i zacząłem z nimi gadać, to taki jeden bidok, którego wtedy jeszcze nie znałem, pyta, czy mogę mu pożyczyć komórkę, bo chce zadzwonić do mamy, złożyć jej życzenia urodzinowe. I się nie dodzwonił. Pytam go więc, gdzie mieszka. Okazało się, że za Lublinem. A to moje strony, w które akurat jechałem. Powiedziałem mu: "Chłopie, jak się nie napijesz, to cię mogę jutro zabrać". Oczywiście się napił, ale jechałem bez dzieci, więc go wziąłem. Jak już dojechaliśmy, to podpowiedziałem mu, żeby jakieś kwiatki tej mamie zaniósł. No i zaczął zrywać te kwiatki w lesie, a ja zapytałem go, absolutnie nienachalnie, czy mogę to nakręcić. W zasadzie na żywca łapałem sytuację. Początek wejścia do domu i pierwszą rozmowę wykorzystałem. Potem dokręcaliśmy te sceny, jak obraz przyszedł. Wówczas były właśnie te problemy, o których wspominałem. Ale dzięki ojcu Sebastianowi udało się to załatwić.
PF: Czuje się pan odpowiedzialny za Witka?
MJK: Była sytuacja, gdzie mama Witka do mnie dzwoni i mówi: "Panie Marcinie, niech pan coś zrobi, bo on znowu chce iść w długą". Wracać do Warszawy. A już raz wrócił i go zawiozłem z powrotem, ale wtedy powiedziałem, że to jest ostatni raz, jak ingeruję w jego życie. Za tym drugim razem zadzwoniłem do niego i powiedziałem: "Chłopie opamiętaj się. Twoja matka długo nie pożyje. Daj jej jakieś poczucie, że nie idziesz do rynsztoka". I podziałało. Ale pojechałem potem do nich i powiedziałem, że już więcej nie chcę tego robić. Na razie jest sukces.
PF: Gdy pierwszy raz, w domu pańskich rodziców, zetknęliście się z obrazem Matki Boskiej, dla pańskiej żony sytuacja była groteskowa. A jak dziś patrzy na film?
MJK: Mówi, że nauczyło ją to szacunku i wrażliwości. Chyba zbliżyłem ją do wiary.
Rafał Pawłowski
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 6.08.2013
Oswajanie klątwy
Nowy cykl dokumentalny w TVP
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2023