PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Współcześni filmowcy nie mają wyjścia. Odkąd w drogę weszła im telewizja, walka o widzów przybrała inny wymiar. Dziś hitem są reality shows, wszyscy szukają idola albo faktora X, poświadczającego wyjątkowość. Co drugi dałby się zabić, żeby zaspokoić potrzeby społeczności. To metafora? Bynajmniej.

Kiedy pierwszy raz oglądałam "Funny Games" (1997) Michaela Haneke byłam nastolatką. Siedziałam przed telewizorem w swoim pokoju. Obok, na podłodze leżało opakowanie kasety wideo. Obserwowałam w napięciu jak Paul i Peter pod pretekstem wchodzą do letniego domku i zaczynają torturować przebywającą tam na wakacjach rodzinę. Do tej pory pamiętam, jak bardzo wstrząsnęła mną scena, w której ofiara wymyka się oprawcom spod kontroli. To był ich błąd, ale do naprawienia. Zabójca w białych rękawiczkach wziął wówczas do ręki telewizyjny pilot i przewinął sekwencję zdarzeń, tak jak przewija się taśmę w odtwarzaczu.



To, co wówczas zobaczyłam, zmroziło mi krew w żyłach. Ofiara była bez szans, bo takie były reguły gry. Nie wiedziałam wówczas, co to znaczy. To była mocna scena, ale pozbawiona skojarzeń. Przywołująca kilka filmowych sekwencji, ale to wszystko. Kino zawsze rządziło się zresztą swoimi prawami. Austriacki reżyser wyraźnie dał zaś do zrozumienia, że chodzi o telewizję, a nie kino. W jednej z poprzednich sekwencji owego filmu, krew spłynęła po telewizorze, w którym transmitowany był mecz. To potwierdza fakt, że na każdym etapie okrutnej zabawy chodziło o grę podpartą konkretnymi zasadami, o show – o typowe reality show.

Wielki Brat patrzy, chciałoby się powiedzieć od razu. W późnych latach dziewięćdziesiątych w Polsce to nie było takie oczywiste. Pierwszy reality show w polskiej telewizji został wyemitowany 27 lat po tym, który transmitowała amerykańska Public Broadcasting Service w 1973 roku. Dwanaście odcinków „An American Family” nosi dziś miano kultowych w kręgach teoretyków kultury. Na oczach milionów widzów rozpadła się wówczas rodzina państwa Laud – Bill i Paul się rozwiedli, ich syn przyznał się do orientacji homoseksualnej. W 2001 roku do polskiej ramówki trafił dopiero „Big Brother”. Zaczynało się zabawnie, każdy chciał spróbować, podołać wyzwaniu i wygrać. Michael Haneke wiedział wówczas, że z czasem instynkty zaczną się wzmagać. Konsumpcyjne społeczeństwo szybko się znudzi, trzeba je żywić dostarczając wciąż nowych doznań. Kto ma władzę nad tłumem? Nowi bogowie skryci za kamerą. Szybko nauczyli ludzi, że aby przetrwać w nowym raju – trzeba dojść do ekstremum, obnażyć nie tylko własne ciało, ale i emocje, walczyć o przychylność dzielnie sprzedając swoją tożsamość, zgadzać się na udział w drastycznych, aranżowanych przez scenarzystów scenach.

Bogowie zza kamery reżyserują swoich aktorów – podpowiadają im, co warto czuć, mówić i jak się zachowywać. Nie przypadkowo tytuł „Big Bother” nawiązuje do słynnej powieści George’a Orwella „Rok 1984” opisującej schemat działań totalitarnej władzy. Reality show mają posmak dokumentu, ale są znacznie bardziej emocjonujące, bo reżyser świata przedstawionego nie mówi, kiedy należy postawić kropkę nad i. Namawia raczej do tego, by nigdy nie przestawać i przełamywać kolejne granice. Krzysztof Kieślowski pisał w swojej autobiografii, że poczuł, iż musi przestać realizować dokumenty, jeśli chce drążyć ludzką psychikę naprawdę głęboko. Na planie filmu dokumentalnego nie wolno przekroczyć granicy intymności, na planie fabuły liczy się gra. W obrębie fikcji można zabijać i umierać wciąż od nowa, bo nie ryzykuje się utraty życia. Można dzięki temu powiedzieć więcej i przekroczyć wszystkie granice bez obaw, że robi się krzywdę konkretnej osobie.


"Rok 1984" , reż. M. Radford, fot. AKPA

Myślenie o tym skłania mnie do stwierdzenia, że te same motywacje kierują filmowcami, którzy jeden po drugim realizują dziś filmy, w jakich demaskują zasady rządzące telewizyjnymi reality shows. Wolno im powiedzieć więcej, bo nie przyglądają się światu tylko z perspektywy narzuconej przez telewizyjne studio. Przeciągają linę na swoją stronę i karykaturalnie przerysowują zasady wbijając mass mediom nóż w plecy. Akcentują też fakt, że moneta ma dwie strony i  nie ograniczają się tylko do pokazania uczestników reality-konkursów. Jako kreatorzy, którzy nie stają po żadnej ze stron, pokazują co kryje się po obu stronach weneckiego lustra. Czyż zresztą nie je znajduje w swoim pokoju jeden z bohaterów fenomenalnego filmu Drew Goddarda "Dom w głębi lasu" (2012)?


"Dom w głębi lasu", fot. Forum Film

Film był już podobno gotowy w maju 2009 roku, czyli przeleżał na półce w wytwórni dokładnie trzy lata. Zdaje się, że głównie po to, by wejść na rynek w doskonałym momencie i zamieszać w środowisku filmowo-telewizyjnym. Oryginalny tytuł filmu „The Cabin in the Woods” kieruje uwagę widzów w stronę, o której nie wspomina polski dystrybutor. Domek to w zamyśle twórców kabina. Kabina, cube, kubik, korporacja? Zbyt wiele skojarzeń? Na pewno nie. Goddard zostawia wiele miejsca dla wyobraźni widza. Mimo wszystko wciąż go też zaskakuje. American Dream zamienia się w jego rękach w American Horror Show. To, co na początku wydaje się sztampowe, zyskuje urok z każdą kolejną minutą. Film staje się zabawny, jest ironiczny, inteligentnie opowiedziany i olśniewający. Wielki Brat patrzy i reguluję grę, która toczy się według reguł najlepszego show. Wystarczy przycisnąć guzik. Każdy może to zrobić? Oczywiście, że tak. Kostkę do gry można odwracać, przewracać, podrzucać, zmieniać jej pozycję i iść o tyle poziomów dalej, ile oczek wypadnie, gdy kubik się zatrzyma. Drew Goddard idzie jeszcze dalej. Wychodzi poza gatunek, którym się bawi. Jego okrucieństwo nie ma granic. Reżyser robi coś więcej niż horror i nie są to puste słowa. Nie ma w tym marketingowych chwytów. O nich wie najwięcej Roberto – główny bohater filmu Alexa de la Iglesii "Życie to jest to" (2011).




Roberto (José Mota) był kiedyś najlepszym, hiszpańskim mad menem. Teraz nie potrafi sprzedać nawet siebie. Jest bezrobotny i jedyną rzeczą, jaka trzyma go przy życiu, jest wiara jego pięknej żony, Luisy (Salma Hayek), że wszystko będzie dobrze. Zaiste, byłoby, gdyby mężczyzna nie pojechał do odległego miasteczka w poszukiwaniu hotelu, w jakim spędził z Luisą swoją noc poślubną, gdyby nie odnalazł w zamian muzeum i w iście slapstickowej sekwencji ujęć nie spadł z wysokości na środek sceny greckiego teatru i w czaszce nie utknąłby mu drut. Ale zaraz, zaraz… czy jest źle? Wręcz przeciwnie. Roberto zrobił fenomenalny prolog do spektaklu. Jest scena, jest przeciętny człowiek i ludzka krzywda – pojawiają się kamery. Roberto na wizji walczy o życie, jest operowany na środku teatralnych ruin. Telewizyjne stacje transmitują wszystko na żywo. Ludzie stawiają zakłady. Alex de la Iglesia okrasza swój reality show humorem i okrucieństwem rodem z filmów Quentina Tarantino. Nie stosuje żadnych
uników, nie zapętla akcji, tworzy paradokumentalny portret życia telewizyjnego celebryty, który przez kilkanaście minut jest na językach wszystkich ludzi i po kilkunastu godzinach jest przez nich całkowicie zapomniany.

O "Igrzyskach śmierci" (2012) Gary'ego Rossa szybko nie zapomnimy, bo producenci szykują się do adaptacji kolejnych części sagi. Martwi mnie tylko rezygnacja Rossa z dalszej pracy nad filmami o futurystycznej Ameryce, w której dla zachowania pokoju, odbywają się coroczne, rytualne igrzyska, w których ginie 23 spośród 24 uczestników wybranych z 12 dystryktów. Wojna to tylko symbol, który trzeba ładnie opakować i drogo sprzedać. Koszty ponoszą najbiedniejsi. Łatwo poddają się też zmianom, bo na nich najbardziej im zależy. Wszyscy uczestnicy igrzysk są najpierw zabierani do stylistów, czesani, malowani, ubierani - wystawieni na scenę, by publiczność mogła ich zobaczyć i by każdy mógł wybrać sobie ulubieńca, któremu będzie kibicował. Casting, trening, czas na konkurs. Brzmi znajomo? Tylko jedna z osób przeżyje w lesie kontrolowanym i obserwowanym przez studio telewizyjne. Typowy schemat reality show? Tak. Kolejny nietypowy film krytykujący telewizję poprzez ujawnienie i wykorzystanie rządzących nią mechanizmów? Bez wątpienia. Nie przez przypadek film trafił w ręce właśnie Gary'ego Rossa, który debiutował w roli reżysera "Miasteczka Pleasantville" (1998) opowiadającego o serialach, telewizji, demaskowaniu czarno-białej wizji świata poprzez wypełnienie jej kolorami.


"Igrzyska śmierci", fot. Forum Film

Teraz stawka jest inna, kiedy barw jest za dużo, istotne staje się ich umiejętne przejaskrawienie. Nie dojście do granicy, ale przekroczenie jej. Zniszczenie świata, by ktoś mógł ulepić go od nowa. Jeden z reżyserów nie boi się powiedzieć tego wprost. W jego filmie świata nikt nie ratuje. Co się z nim dzieje, kiedy kamera zostaje wyłączona...?

Może nic. Może nadchodzi wówczas czas, by zapukać do kolejnych drzwi, tak jak robili to oprawcy w "Funny Games"? Różnica między nimi a mistrzami ceremonii w najnowszych filmach polega głównie na tym, że Paul i Peter w filmie Michaela Haneke nosili białe rękawiczki, dziś nikt już niczego nie udaje, dzisiejsze trendy zalecają założenie czarnych jak na złe charaktery przystało. To differentia specifica tylko na poziomie symbolu, czy różnica między niewinnością żartu a okrucieństwem dzisiejszej rzeczywiści?

Anna Bielak
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  2.05.2012
Zobacz również
Gwiazda tygodnia - James Buckley
Joshua Marston - Reżyser podróżujący
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll