PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Krzysztof Stroiński nie przepada za dziennikarzami i udziela wywiadów sporadycznie. PortalowiFilmowemu.pl aktor opowiada o roli  w debiucie fabularnym Bartosza Konopki - "Lęk wysokości".

Portal Filmowy: Lęk wysokości”, w którym zagrał Pan ojca, opowiada o relacji między rodzicem a dzieckiem, ale też o chorobie, o problemie starzejących się rodziców. Który aspekt tego filmu jest Panu najbliższy?
Krzysztof Stroiński: Takie myślenie jest mi dziś obce. Jako czytelnik scenariusza doceniałem złożoność tej historii, ale odkąd wiedziałem, że w niej zagram, zacząłem myśleć kategoriami osoby, którą mam grać. To znaczy chorego człowieka, ojca. To, co myślałbym jako aktor czy czytelnik, byłoby przeszkodą, bo mój subiektywny obraz rzeczywistości – jako postaci filmowej - jest mocno uproszczony. Na tym  polega również problem choroby, na którą cierpi mój bohater: z rzeczywistości bierze tylko to, co jest w danym momencie dostępne.


Krzysztof Stroiński w filmie "Lęk wysokości", fot. Jacek Drygała

Ten film jest wyjątkowy. Zainspirowały go  prawdziwe zdarzenia z życia reżysera
.
Miałem świadomość, że Bartek (Bartosz Konopka, reżyser–red.) mając swoje bezpośrednie doświadczenie będzie weryfikował je na każdym kroku. Spodziewałem się, że bardzo trudno będzie spełnić jego oczekiwania. Podczas przygotowań do filmu – a spotykaliśmy się naprawdę wyjątkowo często - starałem się od niego dowiedzieć jak najwięcej o jego ojcu, który był pierwowzorem  postaci. Żeby zbudować jego świat, musiałem go mocno zawęzić, nie pozbawiając się jednak  jako aktor środków ekspresji. Szukałem sposobu, żeby nie odwzorowywać ojca Bartka, lecz starać się wniknąć w jego świat, zrozumieć jego reakcje, a przede wszystkim zrozumieć jego prawo do takiego postępowania. Starałem się myśleć tak, jak myślał tamten człowiek, odrzucając aspekt socjologiczny, psychologiczny i medyczny.

Reżyser powiedział mi, że szukając odtwórców ról, tak naprawdę szukał osób, z którymi byłoby o czym porozmawiać w związku z tym filmem, dla których ta historia byłaby jakoś ważna. Z kolei Pan wspominał, że przygotowania do filmu odbywały się w niestandardowy sposób. Co się zdarzyło?
Między mną a Bartkiem jest różnica pokolenia, a przez kilka miesięcy zajmowaliśmy się relacjami między rodzicami i dziećmi. Mieliśmy świadomość złożoności tych relacji, a przede wszystkim  niejasnego, tajemniczego elementu, jakim są wzajemne  winy niezawinione, które jednak nas dręczą. Nie dla zabawy albo treningu, ale  z oczywistością i uczciwością prowadziliśmy psychodramę na temat naszego własnego życia.
Nie dotknęło mnie tak drastyczne zdarzenie jak Bartka, ale im jestem starszy, tym więcej rozumiem z tej – zawsze skomplikowanej – relacji między rodzicami a dziećmi. Z naszych przygotowań miała wyniknąć gotowość do wykonania zadania: skupienie na człowieku tak zagubionym jak ojciec w tym filmie. Nie zwierzając się sobie, osiągnęliśmy porozumienie: razem wędrowaliśmy po sytuacjach rzeczywistych, możliwych i wyobrażonych i szukaliśmy tego, co najlepsze. Musieliśmy mieć dużo wariantów tych relacji, żeby znaleźć ten właściwy, bo odwzorować relację, jaką miał Bartek ze swoim ojcem po prostu się nie da. Zresztą Bartek szybko mnie z tego zwolnił. Obawiałem, że będzie chciał fotograficznie odbić we mnie te przeżycia, które zapamiętał z relacji z własnym ojcem. Okazało się, że nie. Inny model uznaliśmy za właściwy.
Przygotowania, o których mówiliśmy, były potrzebne, żeby w okresie zdjęć znaleźć się już w dobrej kondycji, żeby nie zostawiać  zadań na ostatnią chwilę, co czasem w filmie jest bardzo pomocne, ale jeśli mamy do czynienia z tak rozchwianym charakterem, to decyzje musiały być podjęte wcześniej. Margines na improwizację był w tym przypadku minimalny,  bo  inaczej to by poleciało w tak wielu kierunkach, że nie dałoby się osiągnąć  intensywności. Ta rola wymagała dyscypliny. Praca nad nią polegała na odzieraniu scen z niepotrzebnych pomysłów wykonawczych, które raczej służyłyby atrakcyjności grania, a nie głębi przeżycia, które ma się przełożyć na odczuwanie widza.
Nie używając dużych słów powiem, że taka rola zdarza się aktorowi dwa czy trzy razy w życiu.

Czy aktora można zapytać o przeżycia jego postaci? Pana bohater jest w sposób skrajny wycofany, wspominał Pan, że miał bardzo ograniczoną ekspresję.  Czy my jako widzowie możemy się dowiedzieć od Pana o przeżyciach tamtej osoby?
Pani podejrzewa – jak rozumiem - że ten rodzaj cierpienia, niepokoju, który towarzyszy temu człowiekowi, który oglądamy na ekranie świadczy o jego bieżącym życiu. Że ta atmosfera, to napięcie wypełnia jego świat do końca, ponieważ jest chory. Ja – próbując go zrozumieć - myślę o tym  inaczej. 
Oglądaliśmy wiele zdjęć rodzinnych Bartka. Widziałem jego ojca w różnych sytuacjach - oczywiście rozciągniętych na lata - te zdjęcia świadczyły o tym, jak bogate miał życie wewnętrzne. Jeżeli, aparycja człowieka może być dowodem na życie psychiczne, to tutaj mieliśmy naprawdę ogromną „amplitudę”. 
Wyobrażam to sobie tak: w filmie widzimy tylko wierzchnią  warstwę. Ten człowiek spędza życie sam w zapuszczonym mieszkaniu, dając temu światu do zrozumienia, że skoro go tak potraktował, to on nie ma narzędzi do zreperowania go. Jest świadomy, wykształcony i rozumie, że nie poradził sobie i postanawia, że już nie będzie się starał. Wie, że przez posprzątanie mieszkania niewiele się  w jego życiu zmieni, że w jego sytuacji, to niczego nie uratuje. Umiał tak żyć: z całą tęsknotą do tego, co było, z brakiem kontaktu z synem, z chęcią, ale też nieumiejętnością naprawienia tego.
W naszych rozmowach o to chodziło: o przekładanie tego na swoje życie, szukanie własnych błędów, niedokonań, a jednocześnie  usprawiedliwień.
To, co mnie w tym filmie ujęło, to rzecz najprostsza: powrót do prawdziwej pasji, jaką miał ojciec, przywrócił mu, nie na długo, ale zawsze jasność myślenia i radość z kontaktu  z bliską osobą. To znaczy, że tak niewiele potrzeba, żeby naprawić te relacje. Że wystarczy powrót do naturalnej, zwykłej rozmowy, której nie było przez lata.
Ojciec potrzebował syna, chociaż nie do końca akceptował rolę, którą on przyjął. Nagrywał jego wystąpienia w telewizji na kasetach, ale niemo. Obraz syna był mu bardzo bliski, natomiast nie mógł znieść tego, czym on się zajmuje.  Gdzieś tam ta silna więź została zerwana…


Krzysztof Stroiński i Marcin Dorociński, filmowy ojciec i syn, kadr z "Lęku wysokości", fot. Studio Munka

Ale tego w filmie prawie nie ma. Początkowo scenariusz był rozleglejszy.

Pokazywał więcej wspólnej przeszłości bohaterów. To widać w amatorskich filmach, które ojciec kręcił: to była – mimo trudnych czasów - zdrowa rodzina, umiejąca szukać radości i wspólnie ją przeżywać. A  potem to się popsuło. We wcześniejszych wersjach scenariusza były szczegółowo wypunktowane przyczyny zewnętrzne, dlaczego tak się stało. W trakcie pracy  okazało się, że jeśli opowiadać o ludzkich emocjach, to trzeba się trzymać bardzo blisko tych ludzi, nie szukać zewnętrznych podpórek. To w nich tylko trzeba szukać  win, przyczyn, skutków. Wszystkiego.
We wcześniejszych wersjach scenariusza część retrospekcyjna była dużo szersza. Więcej było choćby scen sugerujących rozwój choroby przed laty. W sumie zostało z tego tyle, że matka mówi, że on walcząc ze swoim lękiem wysokości rozpinał linę między kominami. Ostatecznie pozostaje obraz niedopowiedziany, pełen niejednoznaczności.

Jak to graliście? Jak  wyglądała Wasza praca na planie?
W przygotowaniach Bartek przyjął taką metodę, że początkowo pracował oddzielnie z Marcinem (Dorocińskim – red.) i oddzielnie ze mną. Na planie umówiliśmy się, że już w nasze światy nie chcemy wnikać: mnie nie interesują specjalnie motywy postępowania syna, a Marcin nie dopytywał się, co ja o tym myślę. Zachowywaliśmy wobec siebie, tak jak w życiu, dużą dyskrecję. Nie wypytywaliśmy się o motywację, szczególnie w takim związku lekko przesuniętym,  gdy motywy mogły być ze strony ojca zmienne. W czasie zdjęć prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie chcieliśmy sobie wzajemnie przeszkadzać, bo wiadomo, że ta relacja jest trudna, więc i na taką trudniejszą narażaliśmy się wzajemnie. Prób na planie robiliśmy niewiele. Bardziej chodziło o to, żeby wnieść  stan ducha przyniesiony sprzed paru tygodni czy miesięcy, z czasu naszych rozmów. W tym filmie niewiele się mówi, raczej się krzyczy niepotrzebne słowa, a reszta pozostaje w nieokreślonym stanie wzajemnego wyczuwania się. Tego się nie da trenować: i musieliśmy być obaj zgodni co do tego i szanować w tym swoje prawa. To było bardzo ciekawe przeżycie. Muszę pokłonić się Marcinowi Dorocińskiemu, który od lat zbiera zasłużone pochwały i laury. Ten wspólnie spędzony czas odczułem, jako bardzo uczciwy, dobry, w profesjonalnym tego słowa znaczeniu. Nie wspominam o naszych relacjach przyjaznych, bo są one oczywiste.

Dlaczego aktor wchodzi w taki mrok, którego w życiu staramy się unikać? Dlaczego zależało Panu na tym filmie?

Nie mam żadnej mistycznej teorii. Nie powiem, że mrok jest pociągający. W  tej roli pociągało mnie to, że wydawało mi się, że tego nie potrafię zagrać.  Jeszcze czegoś takiego nie grałem, choć wcześniej tego dotykałem. Kiedyś u Jerzego Stuhra grałem taką niewielką rolę w „Tygodniu z życia mężczyzny”. To była rola człowieka z lekkim skrzywieniem, na dobrej drodze do choroby. Kiedyś też rola w Teatrze Telewizji była trochę zbliżona, ale tam nie było scen dramatycznych. A tu są - bardzo dramatyczne i agresywne. Nie mam w sobie takich reakcji, a raczej - w prywatnym życiu ich nie używam. Stąd pochodziła moja obawa: skoro tego nie robię, to nie jest możliwe, żebym umiał to zagrać. To było główną siłą motywującą: nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. Bałem się, że się nie uda, ale spróbować bardzo chciałem.

Powiedział Pan, że musiał myśleć jak bohater filmu, jak chory ojciec. Jak Pan myślał?
Ten człowiek  ma świadomość, że coś mu umyka, że ma pewne stany, których nie pamięta, że trudno mu je odtworzyć i brać za nie odpowiedzialność. Jednocześnie, kiedy mijają, ma do tego stosunek człowieka zdrowego, w tym sensie jest rozdwojony.
Szukając w nim jasnej strony wyobrażałem sobie, że on syna rozumie, może byłby szczęśliwszy nawet, gdyby go nie musiał sobą absorbować. Potem zaczęły się konflikty: syn chciał mu zabrać mieszkanie. To jest rzecz nie do pomyślenia między bliskimi sobie ludźmi. Jego to musiało boleć dlatego, że  to go spotkało ze strony tego człowieka. Nie chodzi o kategorie moralne, psychologiczne ani socjologiczne. Pewnych rzeczy pewni ludzie nie robią i dlatego nie można było tego tak zostawić. Dlatego prowokująco wyrzuca telewizor przez okno i to nie jest atak szału. On daje do zrozumienia - skoro się nie da rozmawiać- że syn powinien to rozumieć. Być może ojciec ma ogromne zaniedbania wobec niego, ale w tej chwili  jest człowiekiem bezradnym i trzeba go zostawić w spokoju.
Wyobrażam sobie, że on synowi wybacza i wie, że spotkała go obrzydliwa rzecz - tak myśli chory ojciec – że ma chorego psychicznie ojca. Ma tego świadomość, bo ma umiejętność wczuwania się w cudzą psychikę. Wie, że stanowi dla  syna obciążenie. Ma wobec niego poczucie winy, że go naraża na coś takiego, czemu sam nie jest winien. Potem choroba się komplikuje i cała sytuacja obrasta nowymi konfliktami.
Myślę, że nie ma do syna żalu. Siedzi całymi  miesiącami w domu, myśli o nim i ma nadzieję, że dobrze mu się wiedzie. Problem zaczyna się, kiedy  syn puka do jego drzwi i wnosi do jego życia wszystkie aspekty, których on w tym nowoczesnym świecie nie trawi. Nie lubi hałasu, tłoku i zostałby w swoim świecie, a tu ten syn z tą telewizją, w której pracuje, która jest soczewką nowoczesności. Wyrównywanie rachunków na poziomie mieszkanie za zaniedbania z przeszłości,  to jest coś, czego on nie rozumie. To jest jego krzywda najgłębsza. Ktoś, kto myśli racjonalnie, jest w stanie sobie to wytłumaczyć. On myśli kategoriami: staram się nie krzywdzić i oczekuję, że nie będę krzywdzony.
Ta opowieść wymagała uproszczeń, bo życie z takim człowiekiem jest nie do okiełznania, nie do zrozumienia i nie do opisania. To zawsze jest pewien wyciąg, który się robi z możliwości. Każdy  z tych wyborów może być obroniony albo nie. Ważne, żebyśmy ostatecznie byli wiarygodni. Tylko o to chodziło, żeby to było prawdziwe, żeby ludzie w to uwierzyli. Doceniając wiele innych zawodowych spotkań, które miałem przedtem, to było szczególne: długotrwałe i intensywne i - choć niezręcznie to brzmi, bo chodzi o chorobę - dla aktora egzotyczne.


Kadr z filmu "Lęk wysokości", fot. Studio Munka

Postać ojca z „Lęku wysokości” ma coś wspólnego z  rolą, którą zagrał pan w „Rysie”. Tamten bohater z dnia na dzień wypada ze swojego życia. Wprawdzie pod wpływem wydarzeń zewnętrznych, ale jego świat też ulega rozpadowi.

W filmie Bartka mamy do czynienia z człowiekiem z pewną dyspozycją do choroby psychicznej, z pewnym uszkodzeniem, które być może pochodzi z nadwrażliwości, ale kończy się  tym, że bohater nie może na sobie polegać, a  przez otoczenie i lekarzy sklasyfikowany jest jako chory.
Natomiast w „Rysie” Michała Rosy o bohaterze   myśleliśmy  jako o człowieku, któremu  się coś przydarza w życiu. Na początku niepokojącego, potem nieoczywistego, co jednak zdarza się zdrowym ludziom.  Jan zaczął się „osuwać” z powodu mechanizmu wyparcia. Ładnie się nazywa, ale co to za piekło. 
Prawdopodobnie jego tragedią, początkiem tego rozpadu, pewnej degrengolady psychicznej, była niepewność co do zdarzenia sprzed lat. Pewne fakty, których się wstydzimy, które nie były jednak tak drastyczne, jak dzisiaj można by nam przypisać, zaczynają żyć swoim życiem.  Budujemy wokół tego taki kompleks obronny, że po latach kiedy nas ktoś przyszpili, to naprawdę jesteśmy gotowi się przyznać do wszystkiego. Do wielu więcej win, które ktoś nam skłonny jest nam przypisać  albo też wyprzeć się wszystkiego. Ja w to wierzę. Gdzie jest granica, gdzie zaczyna się choroba? Przecież Jan jest normalnym człowiekiem, a jednak myślimy, że coś z nim jest nie tak, to nie jest ewidentny kłamca poddany presji. 
Słowem – jest jakiś związek między tymi filmami. Obaj bohaterowie nie do końca panują nad własną świadomością.  W filmie Bartka jesteśmy parę etapów dalej, u Michała zaczyna się dopiero jakiś proces, który nie wiadomo, jak się skończy.  Pamiętam taką scenę, jak Jan kupuje choinkę i wydaje mu się, że tam stoi jego żona. Człowiek, który ma takie momenty w życiu powinien uważać, bo jak to się potem zaczyna nawarstwiać, to zaczyna być własnym wrogiem. Psychika to delikatna rzecz.
Obie te role są w moim życiu zawodowym odrębne: od wielu lat pracuję z kolegami, których znam jeszcze ze szkoły. Wszystko o mnie wiedzą i odbywa się to bardziej na pamięć. Natomiast  spotkania z Michałem i z Bartkiem to było poznanie zupełnie nowych dla mnie ludzi, młodszych, z innymi doświadczeniami. To wejście w nowy świat, wrażliwość, estetykę.

Czy sam wybór tematu, o czym jest film, ma dla Pana znaczenie? Że film dotyka  tematu lustracji jak w „Rysie”…
Zaangażowania w tym nie mam żadnego. Nie dlatego, żebym był człowiekiem programowo apolitycznym czy aspołecznym. Takie myślenie odczuwałbym jako sprzeniewierzenie się  zadaniu, które mam wykonać. Swoje poglądy mogę manifestować w rozmowach. W zawodzie chodzi jednak o to, czy budowanie psychologii postaci pozwala wejść na pole, na którym jeszcze nie byłem.

"Lęk wysokości" pokazuje, że miłością można drugiego człowieka wyciągnąć z choroby.
Tak, ale tylko na takich warunkach, które są wypadkową  dotychczasowego życia. Przesterowywanie zachowania wobec takiego chorego – jeszcze wobec takiego jak ojciec, który ma świadomość swojej choroby i każdą nieprawdę tego otoczenia wyłapuje z natężeniem dużo większym niż kiedyś - jest przeciw skuteczne.  Pogrąża go w chorobie, a on  naprawdę potrzebuje niewiele. Nie chce ani czułostkowości, ani nadmiernej opieki, tylko chce mieć świadomość, że w razie czego ma się do kogo zwrócić. W tym wypadku lepiej, żeby słowo miłość miało parę niższych znaczeń, które by sprowadzały się do umiejętności pomagania, a nie prowadzenia za rączkę. Bardziej potrzebna jest tu czuła obserwacja i umiejętność wychodzenia naprzeciw w  odpowiednim momencie niż świąteczne gesty.

Z latami  i bardzo powoli dochodzi się w życiu do tego, że niezależnie jak toksyczni byli rodzice, to więź z nimi jest fundamentalna. Ten film przywraca ojca niedoskonałego.
Tak, ale w takiej sytuacji trzeba używać trochę więcej głowy, niż serca. Bo gdy serce jest zatrute latami braku przebaczenia, piętrzącymi się konfliktami i odłożonymi na kiedyś rozmowami, to ono nie ma już siły, żeby wykonać coś poza jakimś rozpaczliwym, często obłudnym, gestem. To trzeba zacząć oskrobywać powoli z tego nalotu, odłożyć na bok, a do tego potrzebna jest głowa.


Katarzyna Skorupska
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  30.07.2012
Zobacz również
Nowy „Faraon” - czyli 200 tysięcy klatek do remontu
Komiks podbija kino
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll