Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Notatki o kinie Beat Generation i „Skowycie” Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana.
Lata pięćdziesiąte to dla wielu jeden z najciekawszych okresów w historii Stanów Zjednoczonych. Powojenna Ameryka starała się wówczas stanąć na nogi, a rządzący nią politycy chcieli stworzyć dla swoich obywateli raj na ziemi. Ci, którzy w niego nie wierzyli, ze wszystkich sił starali się podważyć zasady narzucane odgórnie przez system. Gdybym chciała generalizować, najłatwiej byłoby stworzyć czarno-biały podział mówiąc, że społeczeństwo rozpadło się na dwie grupy. Jedną stanowili obywatele, dla których szczytem marzeń było znalezienie posady w korporacji i zaciągnięcie kredytu pod kupno białego domku na przedmieściach. W skład drugiej wchodzili zbuntowani artyści, którzy w idealnym świecie czuli się jak w więzieniu, dostrzegali hipokryzję i smutek, jaki przygniatał ramiona ludzi starających się sprostać wizji nowej Ameryki. Swój sprzeciw wobec niej najdobitniej wyrażali pisarze. Jedną z najciekawszych postaci wśród nich był Jack Kerouac – autor kultowej powieści „W drodze” wydanej w 1957 roku.
"Skowyt", fot. Mayfly
Jack Kerouac nienawidził Ameryki z folderów reklamowych – betonowego krajobrazu Nowego Jorku i lukrowanych pejzaży przedmieść. Do rangi innej kultowej postaci urósł Allen Ginsberg, poeta, aktywista, buddysta. Kochał on Kerouaca za to, że pisarz buntował się przeciw systemowi, odrzucał zasady i wyruszał w drogę z jednym plecakiem i bez grosza przy duży przemierzał kontynent wzdłuż i wszerz. Rob Epstein i Jeffrey Friedman zafascynowali się jednak postacią Ginsberga, bo był moment, w jakim to jego pasja, poezja i wizyjna natura stały się przedmiotem sporu, który zakończył się w sądzie. Zainspirowani tym wydarzeniem zrealizowali "Skowyt" (2010) – fabularyzowany dokument, który składa się z fragmentów rozprawy sądowej (poeta został oskarżony o obsceniczność), rozmów z Ginsbergiem (fenomenalnie zagranym przez Jamesa Franco) oraz animacji ilustrujących kolejne zwrotki wiersza-manifestu poety. Po dwóch latach festiwalowej kariery film znalazł swoją przystań na ekranach polskich kin. Jego seanse przywołują obrazy wydarzeń, które przez lata zostały przebadane przez socjologów, zmitologizowane przez kulturę i w kręgach niezależnych twórców uznane za kultowe – narodziny kina Beat Generation.
NA PRZEKÓR RYTMOWI ŚWIATA
Bunt przeciw budowaniu nowej Ameryki mógł skończyć się tym, że obecności Jacka Kerouaca nikt by nie zauważył, a krzyku Ginsberga nie usłyszał, bo obaj zostaliby zepchnięci z pola widzenia i zapomniani. Na szczęście takich jak oni było wielu. Tacy jak oni stworzyli na marginesie amerykańskiego społeczeństwa nową kulturę – nową awangardę, która zaczęła się ujawniać w teatrze, malarstwie, literaturze i filmie. Kino celowo znajduje się na ostatniej pozycji w powyższej wyliczance, ponieważ jest tak głęboko zakorzenione w pozostałych dziedzinach sztuki, że nie wyrosłoby bez żyznego podłoża, które one mu zapewniły. Niezależne filmy realizowane przez beatników spełniały dzięki temu też funkcję syntetyzującą gros motywów, które przewijały się w kręgach twórców beat-kultury.
Jakie jest znaczenie słowa beat? Urszula Tes w swojej pracy „Kino Beat Generation” przytacza kilka jego interpretacji. Mnie osobiście do gustu przypadły najbardziej dwa – bardzo od siebie różne, ale wyznaczające dwa bieguny między którymi rozciąga się beat-świat. Wedle jednego z nich znaczenie słowa narodziło się w cyrkowym żargonie i oznaczało pierwotnie „trudną sytuację finansową kuglarzy – nomadów, którzy nie mieli się gdzie osiedlić.” Drugie znaczenie pochodzi z powieści Jacka Kerouaca „W drodze”. Pisarz szuka w beatnikach osób błogosławionych, w irracjonalnym pędzie docierających do źródeł cywilizacji, wygrzebujących z pyłu korzenie, z których wyrastają ideologie. Kim są zatem beatnicy? Ich obraz zbudowany z powyższych znaczeń każe widzieć w nich ludzi, którzy odrzucali materialny świat, często żyli na granicy ubóstwa, ale nie mogli usiedzieć w miejscu, więc podróżowali i tworzyli. Jako artyści mogli wyrażać swój bunt i w twórczy sposób krytykować zasady świata, w jakim żyli.
Beat to też rytm i gwałtowny ruch, który wprowadza dynamizm w świat, który gloryfikuje spokój. Beatnicy widzieli w nim fałsz, burzyli fasady idei i nie chcieli brać udziału w społecznym, wzajemnym mamieniu się wizjami tandetnego szczęścia. Swój raj odnaleźli w szaleństwie, w poezji pozbawionej reguł, w jazzowej muzyce otwartej na improwizacje, w literaturze, która była odzwierciedleniem strumienia świadomości i teatrze pełnym eksperymentów.
STOKROTKI NA UWIĘZI
Każda z powyższych dziedzin sztuki treść stawiała ponad formę. Nie inaczej stało się w przypadku kina, które zakwestionowało wszelkie kanony – klasyczne piękno, płynnie rozwijającą się linię fabularną czy jednostkowe autorstwo. O dorastaniu do dzielenia z kimś swoich doświadczeń bardzo obszernie opowiada Allen Ginsberg we wspomnianym na wstępie filmie Friedmana i Epsteina. Mówi on o artystach, którzy spotykali się na wspólnych imprezach, w grupie dyskutowali o sztuce, odpoczywali i pracowali. Filmy (właściwsze byłoby użycie określenia home movies), które wówczas powstawały, miały być w zamyśle rejestracją improwizacji, zapisem codzienności.
Fakt, że w rzeczywistości wszyscy pracowali nad nimi dłużej i bardziej pieczołowicie niż pozwalałby im na to ich twórczy manifest, można odsunąć na chwilę z pola widzenia. Niech w jego centrum pozostanie fantazmat o życiu uwolnionym od reguł i ukazanym w krótkim, ale kultowym filmie beatnikowskim pt. „Pull My Daisy”, którego tytuł nawiązuje do jednego z wierszy Jacka Kerouaca. Jego akcja opiera się na autentycznym wydarzeniu rozgrywającym się w domu Carolyn i Neala Cassadych, gdzie zawitał m.in Jack Kerouac, Allen Ginsberg, Gregory Corso i szwajcarski biskup Liberalnego Kościoła Katolickiego. Dla ostatniego z gości spotkanie okazało się jednym z bardziej niezręcznych, w jakich brał udział. Pozostali żywo prowokowali ryzykowne dyskusje na temat wiary i miłości. Najważniejsze w „Pull My Daisy” jest jednak oderwanie od zasad linearności, filmowanie wydarzeń trzęsącą się kamerą i rozlegające się w tle poetyckie frazy. Ich obecność pozwala na przywoływanie szeregu pozafilmowych skojarzeń – atmosfery jazzowych wieczorów czy literackich spotkań w prywatnych domach lub nowojorskich, zadymionych klubach – obrazów najczęściej kojarzonych z kulturą beat generation.
"Skowyt", fot. Mayfly
ZAMKNIJ MNIE W SWOICH WSPOMNIENIACH
O ile „Pull My Daisy” (czy kultowe „Cienie” Johna Cassavetesa z 1959 roku) mogły ewokować wrażenia przebywania we wspólnocie, o tyle beatnikowskie kino Jonasa Mekasa było budowane na zupełnie innych zasadach. Ukazywało ono intymny świat samego autora i ulotność doświadczeń. Świetnie obrazuje to jego dokument „Diaries Notes and Sketches” z 1969 roku. Reżyser nie opowiada o doświadczeniu grupowym, ale o obrazach, które zapisały się w jego pamięci. Montuje je zgodnie z jej rytmem. Co ciekawe, twórca rangi Andrieja Tarkowskiego w swojej biografii „Czas utrwalony” pisał, że nielinearna, luźna i skojarzeniowa struktura filmu ma znacznie więcej wspólnego z realizmem niż klasyczna narracja filmowa. Ona układa bowiem wydarzenia w logiczne ciągi przyczynowo skutkowe. Ludzka pamięć zaś nie funkcjonuje w taki sposób – świadomość jest płynna, skacze od jednego motywu do drugiego, posługuje się obrazami, a nie słowem. U Jonasa Mekasa słowa często przybierają formę wizualną. W wielu fragmentach filmu „Diaries…” krótkie frazy zapisane są na planszach, a nie wypowiedziane. Obrazy toną tylko w muzyce, kamera porusza się bez planu, chwyta wrażenia, zapisuje fragmenty świata. Montaż jego filmów opiera się na nagłych przeskokach, akcentowaniu ruchu wewnątrz kadrów i eksperymentowaniu z jego przyśpieszaniem lub zwalnianiem.
Świat w filmach Mekasa nabiera własnego kształtu. W dobie rodzącej się kontestacji stał on w jawnej opozycji wobec propagowanego w mediach obrazu nowej Ameryki. Za sprzeciw wobec niego został też postawiony przed sądem Allen Ginsberg. W obronie beatnikowskiej wizji stało niewielu, jedną z tych osób, które uwierzyły w wartość ich twórczości był jednak sędzia w sprawie wytoczonej Ginsbergowi i opowiedzianej w filmowym „Skowycie”. W uzasadnieniu uniewinnienia poety sędzia mówi: „Faktem jest, że życie nie może być zawarte we wzorcu, w którym wszystko działa tak samo i odpowiada ustalonym zasadom. Każdy ma własne zdanie. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, ale w różne kształty. Nie ma wolności prasy i wolności wypowiedzi, jeśli każdy musiałby ograniczać słownictwo do monotonnych eufemizmów. Poezja musi być autentyczna. Wolność słowa i prasy idzie w parze z wolnym społeczeństwem.” Wolność artystycznej wizji niech będzie przejawem wolności osobistej – wolności od stereotypów, schematów i banałów.
W filmie Jeffreya Friedmana i Roba Epsteina pojawiło się też pytanie czy to, co działo się w latach pięćdziesiątych miało jakąkolwiek wartość artystyczną. Wszystko, co robili beatnicy było wówczas kwestionowane, gdyż usiłowano przykroić ich twórczość do zasad mainstreamowej kultury, które zupełnie jej nie odpowiadały. Beatnicy opisywali – słowem i obrazem – własny świat i robili to dla siebie samych. Było warto? Dziś wiemy, że tak. Bunt artystów z lat pięćdziesiątych był przedmurzem społeczno-kulturowej rewolucji, która wybuchła z końcem lat sześćdziesiątych. Jej przebieg, jej kino, artyści tworzący pod jej sztandarami – są już jednak bohaterami innej historii.
Lata pięćdziesiąte to dla wielu jeden z najciekawszych okresów w historii Stanów Zjednoczonych. Powojenna Ameryka starała się wówczas stanąć na nogi, a rządzący nią politycy chcieli stworzyć dla swoich obywateli raj na ziemi. Ci, którzy w niego nie wierzyli, ze wszystkich sił starali się podważyć zasady narzucane odgórnie przez system. Gdybym chciała generalizować, najłatwiej byłoby stworzyć czarno-biały podział mówiąc, że społeczeństwo rozpadło się na dwie grupy. Jedną stanowili obywatele, dla których szczytem marzeń było znalezienie posady w korporacji i zaciągnięcie kredytu pod kupno białego domku na przedmieściach. W skład drugiej wchodzili zbuntowani artyści, którzy w idealnym świecie czuli się jak w więzieniu, dostrzegali hipokryzję i smutek, jaki przygniatał ramiona ludzi starających się sprostać wizji nowej Ameryki. Swój sprzeciw wobec niej najdobitniej wyrażali pisarze. Jedną z najciekawszych postaci wśród nich był Jack Kerouac – autor kultowej powieści „W drodze” wydanej w 1957 roku.
"Skowyt", fot. Mayfly
Jack Kerouac nienawidził Ameryki z folderów reklamowych – betonowego krajobrazu Nowego Jorku i lukrowanych pejzaży przedmieść. Do rangi innej kultowej postaci urósł Allen Ginsberg, poeta, aktywista, buddysta. Kochał on Kerouaca za to, że pisarz buntował się przeciw systemowi, odrzucał zasady i wyruszał w drogę z jednym plecakiem i bez grosza przy duży przemierzał kontynent wzdłuż i wszerz. Rob Epstein i Jeffrey Friedman zafascynowali się jednak postacią Ginsberga, bo był moment, w jakim to jego pasja, poezja i wizyjna natura stały się przedmiotem sporu, który zakończył się w sądzie. Zainspirowani tym wydarzeniem zrealizowali "Skowyt" (2010) – fabularyzowany dokument, który składa się z fragmentów rozprawy sądowej (poeta został oskarżony o obsceniczność), rozmów z Ginsbergiem (fenomenalnie zagranym przez Jamesa Franco) oraz animacji ilustrujących kolejne zwrotki wiersza-manifestu poety. Po dwóch latach festiwalowej kariery film znalazł swoją przystań na ekranach polskich kin. Jego seanse przywołują obrazy wydarzeń, które przez lata zostały przebadane przez socjologów, zmitologizowane przez kulturę i w kręgach niezależnych twórców uznane za kultowe – narodziny kina Beat Generation.
NA PRZEKÓR RYTMOWI ŚWIATA
Bunt przeciw budowaniu nowej Ameryki mógł skończyć się tym, że obecności Jacka Kerouaca nikt by nie zauważył, a krzyku Ginsberga nie usłyszał, bo obaj zostaliby zepchnięci z pola widzenia i zapomniani. Na szczęście takich jak oni było wielu. Tacy jak oni stworzyli na marginesie amerykańskiego społeczeństwa nową kulturę – nową awangardę, która zaczęła się ujawniać w teatrze, malarstwie, literaturze i filmie. Kino celowo znajduje się na ostatniej pozycji w powyższej wyliczance, ponieważ jest tak głęboko zakorzenione w pozostałych dziedzinach sztuki, że nie wyrosłoby bez żyznego podłoża, które one mu zapewniły. Niezależne filmy realizowane przez beatników spełniały dzięki temu też funkcję syntetyzującą gros motywów, które przewijały się w kręgach twórców beat-kultury.
Jakie jest znaczenie słowa beat? Urszula Tes w swojej pracy „Kino Beat Generation” przytacza kilka jego interpretacji. Mnie osobiście do gustu przypadły najbardziej dwa – bardzo od siebie różne, ale wyznaczające dwa bieguny między którymi rozciąga się beat-świat. Wedle jednego z nich znaczenie słowa narodziło się w cyrkowym żargonie i oznaczało pierwotnie „trudną sytuację finansową kuglarzy – nomadów, którzy nie mieli się gdzie osiedlić.” Drugie znaczenie pochodzi z powieści Jacka Kerouaca „W drodze”. Pisarz szuka w beatnikach osób błogosławionych, w irracjonalnym pędzie docierających do źródeł cywilizacji, wygrzebujących z pyłu korzenie, z których wyrastają ideologie. Kim są zatem beatnicy? Ich obraz zbudowany z powyższych znaczeń każe widzieć w nich ludzi, którzy odrzucali materialny świat, często żyli na granicy ubóstwa, ale nie mogli usiedzieć w miejscu, więc podróżowali i tworzyli. Jako artyści mogli wyrażać swój bunt i w twórczy sposób krytykować zasady świata, w jakim żyli.
Beat to też rytm i gwałtowny ruch, który wprowadza dynamizm w świat, który gloryfikuje spokój. Beatnicy widzieli w nim fałsz, burzyli fasady idei i nie chcieli brać udziału w społecznym, wzajemnym mamieniu się wizjami tandetnego szczęścia. Swój raj odnaleźli w szaleństwie, w poezji pozbawionej reguł, w jazzowej muzyce otwartej na improwizacje, w literaturze, która była odzwierciedleniem strumienia świadomości i teatrze pełnym eksperymentów.
STOKROTKI NA UWIĘZI
Każda z powyższych dziedzin sztuki treść stawiała ponad formę. Nie inaczej stało się w przypadku kina, które zakwestionowało wszelkie kanony – klasyczne piękno, płynnie rozwijającą się linię fabularną czy jednostkowe autorstwo. O dorastaniu do dzielenia z kimś swoich doświadczeń bardzo obszernie opowiada Allen Ginsberg we wspomnianym na wstępie filmie Friedmana i Epsteina. Mówi on o artystach, którzy spotykali się na wspólnych imprezach, w grupie dyskutowali o sztuce, odpoczywali i pracowali. Filmy (właściwsze byłoby użycie określenia home movies), które wówczas powstawały, miały być w zamyśle rejestracją improwizacji, zapisem codzienności.
Fakt, że w rzeczywistości wszyscy pracowali nad nimi dłużej i bardziej pieczołowicie niż pozwalałby im na to ich twórczy manifest, można odsunąć na chwilę z pola widzenia. Niech w jego centrum pozostanie fantazmat o życiu uwolnionym od reguł i ukazanym w krótkim, ale kultowym filmie beatnikowskim pt. „Pull My Daisy”, którego tytuł nawiązuje do jednego z wierszy Jacka Kerouaca. Jego akcja opiera się na autentycznym wydarzeniu rozgrywającym się w domu Carolyn i Neala Cassadych, gdzie zawitał m.in Jack Kerouac, Allen Ginsberg, Gregory Corso i szwajcarski biskup Liberalnego Kościoła Katolickiego. Dla ostatniego z gości spotkanie okazało się jednym z bardziej niezręcznych, w jakich brał udział. Pozostali żywo prowokowali ryzykowne dyskusje na temat wiary i miłości. Najważniejsze w „Pull My Daisy” jest jednak oderwanie od zasad linearności, filmowanie wydarzeń trzęsącą się kamerą i rozlegające się w tle poetyckie frazy. Ich obecność pozwala na przywoływanie szeregu pozafilmowych skojarzeń – atmosfery jazzowych wieczorów czy literackich spotkań w prywatnych domach lub nowojorskich, zadymionych klubach – obrazów najczęściej kojarzonych z kulturą beat generation.
"Skowyt", fot. Mayfly
ZAMKNIJ MNIE W SWOICH WSPOMNIENIACH
O ile „Pull My Daisy” (czy kultowe „Cienie” Johna Cassavetesa z 1959 roku) mogły ewokować wrażenia przebywania we wspólnocie, o tyle beatnikowskie kino Jonasa Mekasa było budowane na zupełnie innych zasadach. Ukazywało ono intymny świat samego autora i ulotność doświadczeń. Świetnie obrazuje to jego dokument „Diaries Notes and Sketches” z 1969 roku. Reżyser nie opowiada o doświadczeniu grupowym, ale o obrazach, które zapisały się w jego pamięci. Montuje je zgodnie z jej rytmem. Co ciekawe, twórca rangi Andrieja Tarkowskiego w swojej biografii „Czas utrwalony” pisał, że nielinearna, luźna i skojarzeniowa struktura filmu ma znacznie więcej wspólnego z realizmem niż klasyczna narracja filmowa. Ona układa bowiem wydarzenia w logiczne ciągi przyczynowo skutkowe. Ludzka pamięć zaś nie funkcjonuje w taki sposób – świadomość jest płynna, skacze od jednego motywu do drugiego, posługuje się obrazami, a nie słowem. U Jonasa Mekasa słowa często przybierają formę wizualną. W wielu fragmentach filmu „Diaries…” krótkie frazy zapisane są na planszach, a nie wypowiedziane. Obrazy toną tylko w muzyce, kamera porusza się bez planu, chwyta wrażenia, zapisuje fragmenty świata. Montaż jego filmów opiera się na nagłych przeskokach, akcentowaniu ruchu wewnątrz kadrów i eksperymentowaniu z jego przyśpieszaniem lub zwalnianiem.
Świat w filmach Mekasa nabiera własnego kształtu. W dobie rodzącej się kontestacji stał on w jawnej opozycji wobec propagowanego w mediach obrazu nowej Ameryki. Za sprzeciw wobec niego został też postawiony przed sądem Allen Ginsberg. W obronie beatnikowskiej wizji stało niewielu, jedną z tych osób, które uwierzyły w wartość ich twórczości był jednak sędzia w sprawie wytoczonej Ginsbergowi i opowiedzianej w filmowym „Skowycie”. W uzasadnieniu uniewinnienia poety sędzia mówi: „Faktem jest, że życie nie może być zawarte we wzorcu, w którym wszystko działa tak samo i odpowiada ustalonym zasadom. Każdy ma własne zdanie. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, ale w różne kształty. Nie ma wolności prasy i wolności wypowiedzi, jeśli każdy musiałby ograniczać słownictwo do monotonnych eufemizmów. Poezja musi być autentyczna. Wolność słowa i prasy idzie w parze z wolnym społeczeństwem.” Wolność artystycznej wizji niech będzie przejawem wolności osobistej – wolności od stereotypów, schematów i banałów.
W filmie Jeffreya Friedmana i Roba Epsteina pojawiło się też pytanie czy to, co działo się w latach pięćdziesiątych miało jakąkolwiek wartość artystyczną. Wszystko, co robili beatnicy było wówczas kwestionowane, gdyż usiłowano przykroić ich twórczość do zasad mainstreamowej kultury, które zupełnie jej nie odpowiadały. Beatnicy opisywali – słowem i obrazem – własny świat i robili to dla siebie samych. Było warto? Dziś wiemy, że tak. Bunt artystów z lat pięćdziesiątych był przedmurzem społeczno-kulturowej rewolucji, która wybuchła z końcem lat sześćdziesiątych. Jej przebieg, jej kino, artyści tworzący pod jej sztandarami – są już jednak bohaterami innej historii.
Anna Bielak
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 31.03.2012
Judd Hirsch: Nie miewam kaprysów
Gwiazda tygodnia - Amanda Seyfried
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024