Jego wielowątkowe scenariusze i wiarygodny
psychologicznie rysunek postaci często wskazują na powiązanie z Robertem Altmanem, a twórca "Magnolii" nie odżegnuje się od tych porównań. Anderson został również
wynajęty przez producentów "Ostatniej audycji", ostatniego filmu
wielkiego filmowca, by na wypadek problemów zdrowotnych ponad
osiemdziesięcioletniego wtedy reżysera mógł go zastąpić.
Joaquin Phoenix w filmie "Mistrz" , fot. Gutek Film
Altman to zresztą nie jedyny twórca którego Anderson wymienia wśród inspirujących go twórców, bądź nieformalnych nauczycieli. Na liście są również Martin Scorsese, Steven Spielberg, Spike Lee, Tim Burton, François Truffaut, Todd Solondz, Stanley Kubrick czy Quentin Tarantino. Z tym ostatnim autor "Aż poleje
się krew" przyjaźni się i ma podobne filmowe wykształcenie, czyli...
żadne. Trudno w to uwierzyć, widząc swobodę, z jaką Anderson posługuje się
filmowym językiem. Uczęszczał co prawda do
nowojorskiej szkoły filmowej, ale podobno zrezygnował z niej po tym, jak
przedstawione pod własnym nazwiskiem scenariusze Davida Mammeta (laureata
Pulitzera) zostały bardzo nisko ocenione przez wykładowców. Zapisał się też na
kurs filmowy na uniwersytecie w Nowym Jorku, ale po dwóch dniach się wycofał, a
za zwrócone pieniądze nakręcił swój drugi krótki film "Cigarettes &
Coffee".
Philip Seymour Hoffman w filmie "Mistrz", fot. Gutek Film
Anderson był wielokrotnie nominowany do Oscara, a także
nagradzany na festiwalach w Cannes, Berlinie, Toronto, San Sebastian, czy
ostatnio za "Mistrza" w Wenecji. Ale zdaje się, że podobnie jak praca
z wielkimi gwiazdami (oprócz wymienionych wyżej to także Tom Cruise, Daniel
Day-Lewis czy Joacquin Phoenix) wszelkie splendory nie robią na nim wielkiego
wrażenia. Konsekwentnie robi swoje autorskie, rozpoznawalne od pierwszego
kadru kino. Choć przyznaje, że nęcą go
wyzwania, jakim było dla Christophera Nolana zrealizowanie trylogii o Batmanie, że to dla niego najwyższy poziom artyzmu, bo łączący
techniczną perfekcję z narracją porywającą masowego widza.
Tymczasem szóste w dorobku dzieło Andersona wymieniane jest jako jeden z czarnych koni w wyścigu po Oscara, tuż obok "Lincolna" Spielberga i "Atlasu chmur" Tykwera.