PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU

Kolejne części wyświetlanego od pół wieku serialu o Jamesie Bondzie to kinofilski ekwiwalent Bożego Narodzenia. Wszystkie elementy rytuału zdążyły zmienić się w klisze i zostać dziesiątki razy sparodiowane, co wcale nie zmienia tego, że wciąż radośnie przyjmujemy je z całą dobrocią i kiczem inwentarza. Te filmy nie są arcydziełami, ale to nie przeszkadza emocjonować się, jak na nowo wypełniono stary schemat: kogo obsadzono w roli agenta i jego dziewczyny, kto zaśpiewał tytułową piosenkę i jak wyglądała czołówka.

Nieco mniejsze zainteresowanie budzi zazwyczaj to, kto stoi za kamerą. Tym razem jest jednak inaczej. W przypadku "Skyfall" to właśnie osoba jej reżysera sprawia, że oczekiwania są dużo wyższe. To nagrodzony Oscarem Sam Mendes, ktoś pochodzący z innej, mniej widowiskowej i bardziej artystycznej bajki niż James Bond. Jak dotąd z agentem 007 wydawało się łączyć go tylko to, że również jest Brytyjczykiem, a bohater jego głośnego "American Beauty" w jednej ze scen utyskiwał, że nie chce jechać na występ taneczny córki, bo w telewizji leci właśnie bondowski maraton. Jednak serial o Bondzie poważnieje razem z innymi ikonami popkultury, z Batmanem na czele. Proces ten zaczął się od „Casino Royale”, obsadzenia w roli głównej szorstkiego Daniela Craiga i dodaniu historii większego ciężaru emocjonalnego. Wobec tych ambitnych planów angaż Sama Mendesa wydaje się być strzałem w dziesiątkę.

Daniel Craig jako James Bond w "Skyfall", fot. Forum Film

Mendes specjalizuje się w pogłębionym rysie psychologicznym postaci. Pokazuje, jak zachowują się w naturalnym dla siebie środowisku, z codziennej rutyny destyluje ich marzenia, neurozy i hipokryzję. W "American Beauty" śledził rytm dnia mężczyzny przeżywającego kryzys wieku średniego – podglądał go w łazience, siedział z nim w biurze, towarzyszył podczas pustych domowych rytuałów. W „Jarheadzie” było identycznie – razem z reżyserem obserwowaliśmy, jak młody żołnierz na wszelkie możliwe sposoby stara się zabić nudę na froncie. Chociaż Mendes w jednym z wywiadów powiedział, że Bond jest kimś, kto więcej działa, niż myśli, a on nie ma zamiaru tego zmieniać, można by oczekiwać podobnego zabiegu: uważnego spojrzenia na rutynę pracy w wywiadzie. W końcu skakanie po dachach rozpędzonych pociągów i zapobieganie odpaleniu głowic nuklearnych może nieść ze sobą bardziej zróżnicowane uczucia niż tylko ogłuszający szum krwi w skroniach; może rodzić monotonię lub pytania o zasadność takiego trybu życia.

Jednym z ulubionych tematów Mendesa jest bowiem kryzys męskości, którą pokazuje w perspektywie zdekonstruowanych „męskich” gatunków filmowych. W „Jarheadzie” naczelną metaforą dla całej wojny była masturbacja – zarówno traktowana dosłownie, jak i metaforycznie. W „Drodze do zatracenia” kino gangsterskie było filtrowane przez dwa spojrzenia, niewinnego dziecka i zmęczonego dorosłego. Pierwsze widziało odbywające się wokół niego krwawe porachunki jako coś pomiędzy okrutną baśnią a komiksem; drugi starał się odwrócić wzrok od wszechobecnej przemocy i skierować go w stronę wyidealizowanego obrazu dzieciństwa. Trudno, by Mendes całkowicie zdekonstruował bondowską konwencję – w końcu przez jedno ramię spoglądają mu producenci, a przez drugie ortodoksyjni fani – ale być może przynajmniej w kilku scenach ujawni rządzące nią mechanizmy.

Kadr z filmu "American Beauty", fot. materiały prasowe 

Od jednostek Mendes gładko przechodzi do całych społeczności. W "American Beauty" i „Drodze do szczęścia” były to amerykańskie przedmieścia, w „Jarheadzie” – armia, a w „Drodze do zatracenia” – gangsterskie podziemie. Za każdym razem były to portrety krytyczne. Zza równo przyciętych żywopłotów i śnieżnobiałych domków wyglądały wszelkie odmiany patologii, twardzi mężczyźni okazywali się twardzi wyłącznie we własnym mniemaniu, kodeks honorowy służył za alibi dla prywaty. Seria o Bondzie aż prosi się, aby z większym skomplikowaniem pokazać w niej organizację samego wywiadu. To, że agent nie może ufać nikomu, może stanowić punkt wyjścia nie tylko dla kolejnych zwrotów akcji. Może być też przyczynkiem do przyjrzenia się samotności człowieka, dla którego zbliżenie z kobietą kończy się zazwyczaj tym, że jedna strona mierzy do drugiej z pistoletu.

Chociaż Mendes dotychczas wolał kręcić sceny dialogowe niż gonitwy i strzelaniny, to zawsze świetnie operował filmową formą. Lubi kicz, przy czym pozostaje tego kiczu w pełni świadomy. W "American Beauty" najpierw pokazywał, jak główny bohater snuł seksualne fantazje, w których z piersi koleżanki jego nastoletniej córki tryskały róże, a potem odkrywał przed nim i widzami, jak wielka pustka stoi za tego typu marzeniami. W „Jarheadzie” i „Drodze do zatracenia” wyciągał poezję ze scen zniszczenia: płonące szyby naftowe i strzelanina na zalanej deszczem ulicy zmieniały się w najpiękniejsze na świecie fajerwerki. Filmy o Bondzie są za każdym razem pokazem fajerwerków, ale po "Skyfall" można oczekiwać, że zabłysną one bardziej fantazyjnie niż dotychczas.

Kadr z filmu "Para na życie", fot. Best Film

Jeszcze jednym powodem, dla którego posadzenie Mendesa za kamerą "Skyfall" stanowi wspaniałą wiadomość, jest to, że i on i seria wzajemnie się potrzebują. Już „Casino Royale” w pewnym stopniu spełniało większość wspomnianych wyżej postulatów: Bond naprawdę kochał tam kobiety, zamiast tylko je uwodzić, a przemoc z baletu zmieniała się w żmudny, ociekający potem, krwią i łzami proces. Te zmiany zostały zaprzepaszczone w następnym „Quantum of Solace”. Niby kontynuowano tam wątki z poprzedniczki, niby próbowano uszlachetnić całość komentarzami do sytuacji geopolitycznej, ale to wszystko nie wybrzmiewało lub brzmiało głucho. Ostatni film Mendesa, "Para na życie", też wydawał się dzieckiem kryzysu – po mającej emocjonalną siłę młota pneumatycznego „Drodze do szczęścia” Brytyjczyk uciekł nagle w styropianowy optymizm rodem z sesji z terapeutą. Może Bond przywróci Mendesowi pazur, a Mendes Bondowi – trochę rozumu.

 

Piotr Mirski
www.portalfilmowy
Ostatnia aktualizacja:  27.10.2012
Zobacz również
Premiery kinowe od 2 listopada
Premiery kinowe od 26 października
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll