PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Mariuszem Wilczyńskim, reżyserem "Zabij to i wyjedź z tego miasta", rozmawia Marcin Radomski.
Marcin Radomski: Jak zaczęła się twoja przygoda z rysunkiem? Czy zainteresowanie sztuką towarzyszyło ci od dziecka?

Mariusz Wilczyński: Rysowałem od trzeciego roku życia, najczęściej Krzyża - ków, którym nasi dawali „łomot”. Chciałem być jak Zawisza Czarny, bo to był prawy człowiek i najlepszy rycerz. Naryso - wałem go wspiętego na koniu, wzorując się na Matejce, ale gdy spędzałem wakacje z mamą na wsi, zauważyłem, że ogiery mają duże siusiaki. Dorysowałem co trzeba. I z tego powodu dosta - łem pierwszą dwójkę oraz uwagę do dzienniczka w szkole pod - stawowej. Mama musiała się tłumaczyć.


Czy spotkały cię kolejne konsekwencje?

One wiążą się z drugą dwóją. Pani zadała nam do domu nary - sowanie ulubionego sportowca. Naszkicowałem sztangistę Waldemara Baszanowskiego, który był wzorem dla chłopców z łódzkich podwórek. Oglądałem go w telewizji. Okazało się, że jak Baszanowski podnosił sztangę, to pod obcisłym kostiumem było widać jego przyrodzenie, a pod pachami włosy. Postano - wiłem narysować to naturalnie. Wtedy dyrektor wezwał mamę i psychologa. Zrobiono mi testy, czy jestem normalny. Pokazy - wano żółwia i pytano, czy to słońce; pokazywano żabę i pytano, czy to koń itd. W końcu jakoś zdałem ten test i zatrzymano mnie w szkole. Nie wpisywałem się jednak w normy. Wszystkie dzieci rysowały, jak rodzice ich nauczyli – słońce to żółte kółko i kreski odchodzące w bok, niebo niebieskie, a drzewa zielone… Mnie mama tak nie uczyła. Wiedziała, że to zabije moją wraż - liwość. Czerpałem z natury, ale jak widać mogłem ponieść tego dramatyczne konsekwencje, bo mogłem wylecieć ze szkoły.

Po skończeniu liceum zdecydowałeś się na Akademię Sztuk Pięknych w Łodzi.

Miałem przyjemność studiować malarstwo pod kierunkiem wspaniałego profesora Stanisława Fijałkowskiego. Trafiłem do jego pracowni, Fijałkowski to wielka postać, był uczniem samego Władysława Strzemińskiego. Kiedy kończyłem Akade - mię, zostałem dosyć szybko asystentem w Pracowni Malarstwa i szedłem tradycyjną ścieżką malarza. Miałem recenzje w waż - nych czasopismach, jak np. „Sztuka” i „Projekt”, jednak to nie pozwalało mi zarobić sensownych pieniędzy. Dlatego jeździ - łem do Międzyzdrojów czy Zakopanego malować widoczki. Z moimi przyjaciółmi: Maćkiem Szewczykiem, Darkiem Fie - tem i Mariuszem Wolańskim założyliśmy grupę performerską „Light Open Society”. Byliśmy pierwszymi VJ-ami w Polsce. To był rok 1987. Tworzyliśmy wspólnie z wrocławskim zespołem Kormorany, bardzo ekscentrycznym i awangardowym jak na tamte czasy. Robiliśmy spektakle na żywo. Było dosyć ciężko, zakochałem się, miałem dziewczynę, ale nie miałem pieniędzy.

I wtedy pojawiła się propozycja z Telewizji Polskiej. Jaka?

Przyjąłem chałturę w programie „Goniec. Program Kulturalny”. To było około 1995 roku, czyli czas przełomu, oddech wolności w kraju. Przy programie pracował m.in. kompozy - tor Paweł Mykietyn, reżyser Laco Adamik i dziennikarz Piotr Kraśko. Ja robiłem tam scenografię i na każdym nagraniu pil - nowałem ewentualnych zmian. Program składał się z kilku elementów, jednym z nich była opowieść krytyka literackiego Jacka Kopcińskiego o książkach. Siedząc sobie gdzieś z boku, zacząłem go słuchać i rysować to, co mówił. Pewnego dnia korytarzem przechodziła dyrektor Zuzanna Łapicka, zwróciła na mnie uwagę i zasugerowała, że warto to pokazać na ekra - nie. To był przypadek, rysunki się spodobały i tak zaczęła się przygoda z „Księgoklipami”. W wieku 35 lat odkryłem coś, czego się nie spodziewałem. Kiedy usiadłem na montażu i zło - żyłem 60 rysunków, zaczęły się one ruszać i tak powstał mój pierwszy „Księgoklip”, czyli animowana miniaturka o książ - kach, które przez pięć lat, co tydzień, rysowałem dla pro - gramu. Pamiętam, że pierwsze rysowałem do Miłosza, Dosto - jewskiego, Herberta, Gombrowicza, Oza, Mandelsztama, Bobkowskiego… Przez pięć lat, rysując „Księgoklipy”, czy - tałem co tydzień jedną książkę z najwyższej półki. To wtedy nauczyłem się, jak za pomocą środków czysto plastycznych pokazywać wartości literackie.


Czy zapamiętałeś ten dzień?

Wymyślenie „Księgoklipu” było dla mnie przełomowe. Mia - łem kilka takich ważnych momentów w życiu: spotkanie mojego przyjaciela Tadeusza Nalepy, propozycja wystawy w Museum of Modern Art w Nowym Jorku czy 4 gwiazdki dla filmu Zabij to i wyjedź z tego miasta w „Guardianie”. Człowiek pamięta punkty zwrotne. I taką ważną datą i punktem zwrotnym w moim życiu zawodowym był tamten dzień. Od tego zaczęła się moja anima - cja, a potem moje animowane kino. W dniu, w którym zorien - towałem się, że rysunki mogą stać się ruchomym obrazem, w jednej chwili porzuciłem moją dobrze rozwijającą się karierę malarza, poczułem wiatr w żagle, że przede mną największa przygoda życia. I wtedy postanowiłem jedną ważną rzecz, że nie będę oglądał, co robią inni i nie będę szukał zasad realizacji animacji, tylko będę wszystko wymyślał po swojemu. To mi pozwoliło przeżywać niesamowite przygody, bo wszystko było dla mnie pierwsze i nowe, i prawdę powiedziawszy do dzisiaj tak mam. Nie miałem ambicji bycia reżyserem animacji, więc nie miałem żadnego ciśnienia, że coś muszę. Nie myślałem o karierze, to była dla mnie tylko czysta i dziewicza przygoda. Do dzisiaj nie patrzę na to, co robią inni. Mieszkam w lesie i nie rozglądam się na boki. Animację zawsze tworzę na własnych zasadach, które często odbiegają od tych powszechnie przyjętych. Bardzo długo nie znałem reguł, więc kręciłem w przeciwny sposób, niż według książek powinno się to robić. Właściwie podczas realizacji Zabij to i wyjedź z tego miasta też tak było. Moje filmy Szop, Szop, Szop, Szopę…, Śmierć na pięć, From the Green Hill czy Niestety ryso - wałem w poczuciu niezrozumienia i bycia w niszy, ale mi to nie przeszkadzało, bo jak mówię – nie miałem ambicji bycia reżyse - rem, robiłem to z czystej przyjemności tworzenia.

Kiedy sytuacja się zmieniła?

W 2006 roku, kiedy MoMA zaproponowała mi retrospektywę moich animacji w 2007, a rok później w lutym 2008 mój Kizi Mizi pokazano w konkursie krótkich metraży na Berlinale. Wtedy prezentowano tam również Katyń Wajdy. Tam pozna - łem pana Andrzeja, który na dzień dobry powiedział mi, że nie mógłby – jak ja – tak długo rysować filmu. Był bardzo miły, dobrze wspominam tamten czas. MoMA i tamto Berlinale zmieniły moje poczucie bycia amatorem, pozwoliły mi odważ - niej myśleć. Zabij to i wyjedź z tego miasta miało w tym roku światową premierę właśnie na 70. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, gdzie pokazano go w konkursie Encounters. Najbardziej ucieszyła mnie recenzja Petera Bradshawa w „Guardianie”. Napisał, że nie wpisuję się w szkołę Pixara ani japońskie animacje, że mój film nie przypomina niczego, co można zobaczyć we współczesnej animacji, że jest absolutnie oryginalny i odnawia ducha wielkiej polskiej szkoły animacji. Jest to dla mnie największe wyróżnienie.

Film powstawał 14 lat.

Kiedy zaczynałem robić Zabij to… miał on mieć 10 minut. W pewnym momencie zaczął mi się rozrastać. Rósł, rósł, rósł i się nawarstwiał. Od pierwszej kreski – którą zrobiłem w 2006 roku do ostatniej kreski, która została zrobiona rok temu – minęło kilkanaście lat.


Dlaczego zrealizowałeś ten film?

Chciałem przywołać rodziców i najważniejszego przyjaciela, najważniejszego mężczyznę w moim życiu – Tadeusza Nalepę. Kiedy zmarli, została po nich czarna dziura i poczucie beznadziejności. Męczyło mnie, że nie dokończyliśmy rozmów, że nie zdążyłem przytulić mamy, powiedzieć, że ją kocham. Chciałem to naprawić i narysowałem film, w którym ożyli i moi rodzice, i Tadeusz.

Twoja przyjaźń z Nalepą trwała 27 lat.

To było aż nierealne. Chłopak z biednej rodziny, z łódzkiej rodziny, chłopak z łódzkiego podwórka – zaprzyjaźnia się z mistrzem bluesa, który znajduje się u szczytu, mieszka w przepięknym domu w lesie. Nalepa był dla mnie guru, dał mi wiarę w to, że można robić swoje. Że można żyć sztuką i ze sztuki.

W Zabij to… wróciłeś również do Łodzi. Czułem jednocześnie i miłość, i nienawiść do miasta bijącą z ekranu.

To zapis dawnych czasów i tego, co pamiętam. Łódź, w której urodziłem się ponad pół wieku temu, miała najróżniejsze odcienie, co bardzo chciałem pokazać w filmie. Jest to oczywiście obraz bardzo metaforyczny i nie chciałbym, żeby to wszystko, co się w nim dzieje, było odbierane wprost. Mój związek z Łodzią jest toksyczną miłością.

Opowiadając o przemijaniu, mówisz o rodzinie i bliskich, ale także wielkich ludziach kultury. Dlaczego?

Zależało mi, żeby przywołać artystów, którzy budowali świat mojej dziecięcej i młodzieńczej wyobraźni i wrażliwości. Chciałem zatrzymać to, co było dla mnie w kulturze najważniejsze, oraz co mnie kształtowało, a dziś niestety zanika. Zatrzymać to, że nie wszystko jest na sprzedaż. Jako pierwsza na współpracę zgodziła się Irena Kwiatkowska. Pojechałem do Skolimowa i nagle usłyszałem głos z dzieciństwa. Zrozumiałem, że była dla mnie jak babcia, bo w domu bez przerwy słuchałem bajek i wierszy w jej interpretacji. Później zgodzili się też Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski, Zbigniew Rybczyński, Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska, Marek Kondrat, Tomasz Stańko i wielu innych, wśród nich Gustaw Holoubek.

Jak dopasowałeś postaci do ich głosów?

Krystyna Janda zgrała główną rolę. Miałem takie marzenie, żeby u mnie zagrała i byłem w siódmym niebie, kiedy się zgodziła. Pamiętam, jak się denerwowałem, gdy do niej dzwoniłem. Poprosiła o scenariusz, następnego dnia otrzymałem wiadomość: „Szanowny panie, przeczytałam scenariusz, zadziwił mnie pan, jestem do pana dyspozycji”. To było bardzo miłe. Wiele osób „złapałem” na scenariusz. Marek Kondrat na dogrywanie niektórych partii przylatywał specjalnie z Hiszpanii, gdzie teraz mieszka, i zadeklarował, że wystąpi w moim kolejnym filmie.

Świetnie usłyszeć głos Barbary Krafftówny.

Kiedy zastanawiałem się, kto mógłby zagrać moją mamę w ostatnich momentach jej życia, szukałem wśród aktorek z najstarszego pokolenia. Krafftówna zagrała po prostu zjawiskowo. Wszyscy w studiu oniemieli. Potem zwierzyła mi się, że wówczas nie przyjmowała żadnych ról, ale zgodziła się zagrać w moim filmie ze względu na swojego niedawno zmarłego syna. Umarł w Kanadzie i nie miała możliwości, by się z nim pożegnać. Więc słowa wypowiedziane przez nią podczas nagrań były skierowane właśnie do niego.


Gustaw Holoubek zgodził się wziąć udział, ale nie zdążyłeś zarejestrować jego głosu, spóźniłeś się. Wymowna historia dla całego filmu.

Spotkałem się z Jankiem Holoubkiem, jego synem. Pokazałem mu w dużej mierze zrobiony już film. Bardzo mu się podobał, dostałem od niego prywatną rozmowę Gustawa Holoubka z Tadeuszem Konwickim, wielki hymn o przyjaźni. Rozmowę, której ze względów emocjonalnych Janek nie odważył się użyć w swoim filmie Słońce i cień. A mi ją podarował. Uważam to za wielki dar od pani Magdaleny Zawadzkiej i Janka.

Zabij to… podróżuje po świecie, zdobył liczne nagrody, m.in. wyróżnienie jury w Annecy, Grand Prix w Ottawie czy Nagrodę dla Najlepszego Filmu w Limie; będzie pokazywany w kinach. Jakie masz dalsze plany?

Zacząłem pracę nad moim drugim pełnometrażowym autorskim filmem animowanym pod roboczym tytułem Starczy. Myślę, że zrobię go dużo szybciej niż Zabij to i wyjedź z tego miasta, bo od samego początku wiem, że będzie to długi metraż. Już mnie nie interesują krótkie filmy. A potem chcę się zmierzyć z „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa. Uważam, że ta książka jest idealnie skrojona, by na jej podstawie powstała właśnie autorska animacja.
"Magazyn Filmowy", nr 11/2020
Ostatnia aktualizacja:  11.03.2021
Zobacz również
fot. Borys Skrzyński/SFP
Nowa książka o Krzysztofie Kieślowskim
Koło Reżyserów SFP: Reaktywacja
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll