Marcin Radomski: Kiedy pojawiła się
u ciebie fascynacja kinem?
Piotr Adamski: Musimy wrócić do mojego rodzinnego Ostrowa Wielkopolskiego i końcówki lat 90. Tam wraz z kolegą próbowaliśmy prowadzić DKF. Pamiętam pokaz "Idiotów" Larsa von Triera. To było wydarzenie, o tym filmie rozmawialiśmy przez następne kilka tygodni. Wtedy kino nosiło się w sobie przez naprawdę długi czas. Pamiętam jeszcze projekcje Petera Greenawaya i Wong Kar-Waia, Davida Lyncha i Michaela Hanekego.
Inspiracji miałeś zatem wiele. Najpierw jednak ukończyłeś Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu, a potem postanowiłeś zająć się realizacją filmów. Opowiedz o drodze prowadzącej do debiutanckiego „Easternu”.
Nigdy nie myślałem
o „Filmówce”, ale tak się potoczyło, że
trafiłem do Szkoły Wajdy. W 2013 roku pojawił się
pomysł krótkometrażowej fabuły "Otwarcie", wyprodukowanej potem
przez Studio Munka. Dla mnie to taki trzydziestominutowy eksperyment,
filmowa instalacja ze Zbigniewem Liberą w roli głównej.
Bardzo osobista rzecz. Już nie wideo-art, ale jeszcze nie całkiem
film. Sprawdziłem sobie, jak świat sztuki działa na ekranie.
Środowisko filmowe jakoś to doceniło i nabrałem ochoty na
pełnometrażowe kino.
Marcin Czarnik, Maja Pankiewicz i Magdalena Kuta w filmie "Eastern", fot.Studio Munka-SFP
Scenariusz „Easternu” napisałeś z Michałem Grochowiakiem. Jak wyglądał proces opracowywania konstrukcji tekstu?
Tutaj narracja jest bardziej rozciągnięta w czasie niż w krótkim metrażu i to było większe wyzwanie. Wyszliśmy od średniowiecznych praw zwyczajowych, gdzie nierówne pozycje społeczne były brutalnie narzucane ludziom ze względu na płeć, wiek czy pochodzenie. Nie było sprawiedliwych struktur prawnych, tylko zasada – oko za oko, ząb za ząb. Wzięliśmy taki model społeczeństwa i wrzuciliśmy go we współczesną Polskę. Tak się zaczęła zabawa.
Struktura społeczna oparta jest na konflikcie między Kowalskimi i Nowakami. Obowiązuje czytelny kodeks rodem z Dzikiego Zachodu, w którym młode pokolenie broni honoru rodu. Czy budowałeś „Eastern” na gatunkowej strukturze westernu?
Gatunek jest rzeczą wtórną. Na
początku pojawił się metaforyczny, równoległy świat i do
niego tworzyliśmy spójną rzeczywistość. Widz musi uwierzyć
w to, co widzi na ekranie, a uwierzy, jeśli wykreowany
świat ma swoją logikę. Wiedziałem, że nie możemy przesadzić,
ale nie chciałem się też ograniczać. Wyszło tak, że „Eastern”
jakoś dziwnie rezonuje z naszą rzeczywistością. Ostatnio
jest coraz więcej konserwatywno-populistycznych polityków, którzy
wciskają ludziom wizję powrotu do przeszłości pełnej wspaniałych
wartości, ale takiej przeszłości przecież nigdy nie było. Ci
ludzie potrafią nawet rozmontować nowoczesne struktury prawne –
w imię czego? Naturalnie pojawiła się refleksja nad
autorytarną, nierówną doktryną społeczną i do czego może
ona prowadzić dziś. To nas pociągało, a nie western sam
w sobie. Western jako gatunek mam po prostu we krwi. Pamiętam
sobotnie wieczory, gdy po kąpieli rodzice sadzali mnie w piżamie
przed telewizorem i całą rodziną oglądaliśmy Johna
Wayne’a biegającego po Monument Valley. Niewiele więcej
wtedy było. Tak najechała nas Ameryka.
Twój film przypomina dzieła greckiej nowej fali, np. „Lobstera” wyreżyserowanego przez Jorgosa Lantimosa.
Kiedy pojawił się jego "Kieł", to było coś świeżego i ciekawego. Powstało wiele filmów greckiej nowej fali, które są bardzo radykalne. „Eastern” jest trochę zbudowany jak „Lobster”. Wydaje mi się, że Lantimos wziął na warsztat fragmenty „Państwa” Platona o dobieraniu par i tego, jak ludzie powinni ze sobą uprawiać miłość. Ja sobie to nazywam w koślawy sposób fabularnym filmem konceptualnym. Już na Akademii interesowało mnie łączenie niepasujących do siebie fragmentów rzeczywistości, obcych sobie wątków kultury. Nigdy nie wiadomo, co z tego powstanie, ale choćby "Eastern" pokazuje, że jakoś podskórnie nas to dotyka i mobilizuje do myślenia.
Główna oś fabularna „Easternu” skupia się na dwóch dziewczynach, które wzajemnie na siebie polują. Wreszcie kobiety w odważnych rolach.
To w ogóle szeroki temat
emancypacji kobiet. Gdy spojrzymy wstecz, to zobaczymy, jakie
świństwo mężczyźni zrobili kobietom od samego początku. Jak się
czyta wspomniane „Państwo” czy „Biblię”, to choć kobieta
występuje tam w różnych rolach, zawsze jej pozycja jest
podrzędna wobec mężczyzn – no ale przecież jej się to
należy, bo gdyby nie Ewa, to nadal żylibyśmy w raju. To są
mity, które podprogowo ciągle kształtują rzeczywistość wielu
ludzi. Kobiety próbują się emancypować z takiego stanu
rzeczy od wielu lat z różnym skutkiem i dlatego
w "Easternie" to dziewczyny rzucają rękawicę systemowi.
Paulina Krzyżańska w filmie, fot.Studio Munka-SFP
Kluczowym elementem jest zestawienie młodych aktorek. Jak to się udało?
Niekończące się i żmudne castingi. Nie było mowy o kompromisie i dlatego nie było łatwo. Szukałem w aktorkach tego, co było wpisane w postacie, bo to bardzo ułatwia sprawę. Maja Pankiewicz miała odpowiednią melancholię i wsobność, z kolei Paulina Krzyżańska nieprawdopodobny tupet. Obydwie mają najważniejsze, czyli magnetyzm ekranowy i dlatego ciągną mój film.
A ciebie podobno interesuje najbardziej to, co ludzie ukrywają. Dlaczego?
To, co ludzie uzewnętrzniają możemy sobie pooglądać na ulicy. Dobre kino czy literatura na różny sposób sięgają po to, co głęboko ukrywamy, czego się wstydzimy albo wypieramy. Lubię takie kino, gdzie te rzeczy wychodzą z postaci stopniowo, w reakcji na sekwencje zdarzeń, a nie poprzez ciągły, aktorski jarmark wzruszeń. W wykreowanym przeze mnie świecie ludzie nie pokazują uczuć, szczególnie słabości, ale to buduje napięcie i właśnie dlatego te emocje są bardzo obecne.
Wyjątkową atmosferę tworzy specjalnie skomponowana do filmu muzyka.
To zasługa Huberta Zemlera, awangardowego perkusisty, który na co dzień nie zajmuje się muzyką filmową. Cenię go i gdy podłożyłem utwory Huberta pod układkę montażową, po prostu zaiskrzyło. Jego minimalistyczne bębny nie próbują nachalnie sterować emocjami i o to chodziło.
A jak ty dziś odbierasz kino?
Ciekawiej jest je robić niż oglądać.