Grzegorz Wojtowicz: Skandal z bezpodstawnym wycofaniem Solid Gold z Konkursu Głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, wymuszonym przez mniejszościowego koproducenta, jakim była wtedy TVP, odbił się szerokim echem w międzynarodowym środowisku filmowym. W festiwalowych kuluarach mówiło się nawet, że pański film otwiera nową galerię „półkowników”. Jak dzisiaj patrzy pan na tamte wydarzenia?
Jacek Bromski: Najśmieszniejsze
jest to, że TVP, która miała być dystrybutorem tego filmu, sama zniweczyła
szansę olbrzymiej promocji, jaką jest udział w Konkursie Głównym
w Gdyni. Jest to ten typ myślenia, który zwykle nazywamy bezmyślnością. Za
PRL-u mówiłem, że w Polsce groteska nieśmiało naśladuje życie. Teraz
to poczucie powoli wraca.
Jak można zabezpieczyć organizatorów i gości najważniejszego dla polskiego kina festiwalu przed powtórzeniem się podobnej awantury?
W nowym regulaminie zamieściliśmy klauzulę, na mocy której producent nie ma prawa wycofać filmu zgłoszonego i przyjętego do konkursu.
Janusz Gajos w "Solid Gold", fot. Kino Świat
Jaką wersję obejrzą widzowie, którzy wybiorą się na Solid Gold do kina? Tę, która była prezentowana w Gdyni, czy jakąś inną?
Tak, tę, która była pokazana w Gdyni na ostatnim
nadprogramowym seansie festiwalowym.
"Solid Gold" to inspirowany prawdziwymi wydarzeniami thriller polityczny. O czym opowiada pański najnowszy film?
Scenariusz przedstawia historię
wymyśloną i udramatyzowaną dla potrzeb filmu, którą uwiarygadniają
prawdziwe wydarzenia związane z aferą Amber Gold. Solid Gold to opowieść
o odwiecznej rywalizacji pomiędzy dobrem a złem, pomiędzy policjantem
a gangsterem, ale obie te postaci nie są jednoznaczne. Solid Gold wpisuje
się w kategorię filmów political fiction, które odsłaniają przed widzem
niejasne powiązania i mówią o sprawach dziejących się poza oficjalnym
przekazem. Policja, mafia, biznes i polityka…
Obsada, którą udało się panu skompletować do opowiedzenia tej historii robi ogromne wrażenie: Janusz Gajos, Andrzej Seweryn, Marta Nieradkiewicz, Krzysztof Stroiński, Mateusz Kościukiewicz czy Piotr Stramowski. Pisze pan pod konkretnych aktorów?
Tak. Pracując nad scenariuszem, przeważnie mam już wytypowanych odtwórców najważniejszych ról. Dzięki temu, tworząc filmowe postacie, mogę wpisać prawdziwe cechy aktora, którego znam. To mi ułatwia pracę i daje pewność, że rola jest dobrze obsadzona. Kiedy bohater filmowy ma cechy psychiczne i fizyczne aktora, który go gra, otwiera to drogę do stworzenia pozbawionej fałszu kreacji.
W jednej z ról zobaczymy pana córkę Zosię.
Fascynowało mnie
zawsze, w jaki sposób Zosia bawiła się lalkami. Ustawiała je. Odgrywała
sceny między nimi, prowadząc dialogi za wszystkie postaci. Zobaczyłem
w niej potencjał, dlatego postanowiłem spróbować postawić ją przed kamerą.
Przyznam, że na próbach było ciężko, ale kiedy Zosia pojawiła się na planie, to
naturalnie i w sposób zadziwiający weszła w rolę. Chyba już
przepadła. Poczuła zew aktorstwa. (śmiech)
Inną nieoczywistą decyzją obsadową było powierzenie Maciejowi Maleńczukowi roli nieco ekscentrycznego właściciela restauracji „Sommelier”.
Zawsze myślałem o nim jak o Tomie Waitsie, który grał w filmach Jima Jarmuscha. Maciej Maleńczuk jest osobowością. Ta osobowość znakomicie maskuje niedostatki aktorskie. Myślałem o jego zaangażowaniu od dawna, tylko ciągle brakowało mi odpowiedniej roli. Teraz się to udało.
W "Solid Gold" pojawia się również Łukasz Idkowiak, laureat licytacji na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Na odebranie swojej wylicytowanej nagrody musiał czekać
kilka lat, ale takie są realia produkcji filmowej. Na szczęście wszystko się
udało. Pamiętam, jak do niego zadzwoniłem i zapytałem, czy chce grać
policjanta czy gangstera? On odpowiedział: „oczywiście, że gangstera!”. No
i tak się stało. Wystąpił jako bodyguard Adamskiego, którego gra Piotr
Stramowski. Łukasz Idkowiak sprawdził się świetnie, choć jak widzowie będą
mogli zobaczyć, kosztowało go to sporo wysiłku.
W "Solid Gold" udało się panu w niebanalny sposób pokazać Gdynię. Czy rzeczywiście „Gdynia kocha film, film kocha Gdynię” – jak głosi jedno z haseł promujących to miasto?
Gdynia jest przepiękna i przyjęła nas z otwartymi
ramionami. Przenieśliśmy się tam na blisko miesiąc. W Gdyni powstały
najważniejsze sceny w najbardziej reprezentatywnych miejscach. Mieliśmy
bardzo duże wsparcie ze strony miasta i mieszkańców. W filmie wzięło
udział prawie 1500 statystów i wielu mieszkańców Gdyni z pewnością odnajdzie
się na dużym ekranie.
Pamiętam pańską etiudę „I wie pan, co?” zrealizowaną w ramach projektu upamiętniającego 25. rocznicę powstania Solidarności. To dość gorzka opowieść o spotkaniu byłego więźnia politycznego, który jest dziś przedsiębiorcą, z prezesem banku, dawnym dygnitarzem partyjnym i prokuratorem, brutalnie rozprawiającym się z opozycją. Wspominam o tej etiudzie, bo mam wrażenie, że to dość cierpkie spojrzenie na naszą transformację pojawia się także w "Solid Gold".
To prawda. Zaraz po zmianie ustroju podchodziliśmy do tych przeobrażeń bardzo optymistycznie. Kapitalizm i gospodarka rynkowa jawiły nam się jako idealistyczne twory mające wprowadzić do naszego życia zachodnioeuropejską normalność. Z czasem zaczęliśmy się orientować, jakie tkwią w tym systemie pułapki i zagrożenia. Teraz, po 30 latach, widać dokładnie, jakich błędów można było uniknąć, ale wtedy cały ten proces w swojej gwałtowności musiał generować różnego rodzaju koszty, z którymi borykaliśmy się przez wiele lat. Tak było m.in. z kinematografią. Z tą całą drapieżnością systemu kapitalistycznego przyszło nam się zmierzyć w momencie, w którym zupełnie nie byliśmy do tego przygotowani. W związku z czym wiele lat zajęło nam, żeby polskie kino odzyskało swoją silną pozycję.