Fragment książki krytyka filmowego Łukasza Maciejewskigo "Aktorki. Odkrycia" o Jowicie Budnik:
Lipiec 1989 roku, ośrodek wypoczynkowy Hyrny w Zakopanem.
Fundusz Wczasów Pracowniczych to były luksusy na skalę PRL-u, pracowniczą
skalę. Przede wszystkim góry, ale dalej Krupówki, stołówka, ping-pong oraz
jeden telewizor na całe piętro, ulokowany w tak zwanej sali telewizyjnej. Raz w
tygodniu Hyrny pustoszały. Nie było żadnej dyskusji: mecz czy karty. Wszyscy i
tak oglądali serial W labiryncie, pierwszą polską telenowelę. Oglądali nawet
ci, którzy potem najostrzej ją krytykowali. Do Zakopanego przyjeżdżaliśmy z
rodzicami i siostrą na wakacje, ale serial oglądałem również w domu, co
tydzień. Nie opuściłem ani jednego odcinka, głównie dlatego że kochałem się w
serialowej Marcie. Nie tylko się w niej kochałem, Marta mi imponowała. Bo była
wyszczekana, a ja byłem grzeczny; bo głośno wyrażała swoje zdanie, podczas gdy
ja wstydziłem się wszystkiego i wszystkich. Była dla mnie ósmym cudem świata.
Martę grała Jowita Miondlikowska.
Jowitę poznałem kilkanaście lat później. Zna tę romantyczną historię. Przypuszczam, że słyszała ją niejeden raz. W naszych późniejszych relacjach, już bez chłopięcego afektu, pojawiły się dojrzały szacunek i wspólnota w dzieleniu się darem przyjaźni. Bo Jowita automatycznie kojarzy mi się z Joanną i Krzysztofem Krauzami. A Krzysztof był (wciąż tak trudno pisać o nim w czasie przeszłym) jedną z najbliższych i najważniejszych osób w moim życiu. Nie potrafię myśleć, pisać i mówić o nim bez wzruszenia. Dzięki Joannie i Krzysztofowi poznałem również ich ulubioną aktorkę.
Krzysztof Krauze opowiadał: „Lubię pracować z aktorami, przy których czuję się bezpiecznie. Myślą, czują, reagują, chodzi im nie tylko o to, »co« grają, lecz »jak«. Spotkanie z Jowitą było dla mnie jedną z najpiękniejszych zawodowych przygód. Potrafi być mocna i krucha, zdroworozsądkowa i depresyjna. W pracy jest lojalnym, utalentowanym partnerem, w życiu – przyjaciółką”.
Krauzowie konsekwentnie obsadzali Jowitę w rolach dziewczyn depresyjnych, kryjących wielki smutek, chociaż prywatnie jest zupełnie inna. To wulkan energii, śmieszka, osoba szalenie dowcipna i bezpośrednia. Byłem na planach zdjęciowych Mojego Nikifora i Placu Zbawiciela. Oglądałem pierwsze tak zwane układki montażowe tych filmów, czytałem kolejne wersje scenariuszy. Trafiłem również na plan Papuszy, mojego ulubionego filmu Krauzów – a tam Jowita odkrywająca w sobie pozacielesność bohaterki, eteryczność i poezję. Patrząc na nią, chciało się ciągle bić brawo. I wreszcie Ptaki śpiewają w Kigali, ostatni wspólny obraz Krzysztofa i Joanny . Przygotowywany kilka lat, zrealizowany głównie przez Joannę.
Krzysztof był już bardzo chory, ale wciąż mówił o filmie, cieszył się rolą Jowity.
Kilka miesięcy przed śmiercią, w szpitalu w Gliwicach, powiedział mi: „Widzimy się ostatni raz”. Płacząc, mocno mnie przytulił.
A potem nie było już Krzysztofa.
W lipcu 2015 roku w Rwandzie rozpoczęły się trudne, wymagające zdjęcia do ostatniej części Ptaków śpiewających w Kigali.
Telefon z Afryki, od Joanny i Jowity:
Łukaszu, przyjeżdżaj do nas, wszystko załatwimy.
Byłem zdumiony: „Ale dlaczego, jak, kiedy?”. Usłyszałem:
Krzysiek by chciał, żebyś był tutaj z nami, żebyś nas wsparł swoją energią.
Wiem, że by chciał. Pojechałem..
Projekcja filmu "Papusza" w reżyserii Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze oraz spotkanie z Jowitą Budnik odbędzie się 29.01, godz. 17:00 w Bibliotece Publicznej na warszawskich Bielanach.