Zacznijmy od końca. "Młynarski. Piosenka finałowa".Skąd taki tytuł?
To w ogóle jest mój drugi film o Wojciechu Młynarskim, pierwszy nakręciłam u progu kariery dokumentalistki w 1990 roku. Zaczęło się od przypadkowego spotkania na ulicy. Poszliśmy na kawę i chociaż Młynarski był wtedy w dobrej formie, intuicja podpowiedziała mi, że mam niewiele czasu. Następnego dnia do niego zadzwoniłam i spytałam, czy mogę z nim zrobić wywiad. Ten wywiad miał się stać kamieniem węgielnym filmu. Powiedziałam mu, że to będzie miało sens tylko wtedy, gdy będzie ze mną bardzo szczery.
W filmie to zapewne te fragmenty, kiedy Młynarski mówi, patrząc z góry na Warszawę.
Ogląda Warszawę i właściwie podsumowuje całe swoje życie.
Pisze testament?
Tak, okazało się niestety, że to jego testament. Bardzo szczery. Powiedział np., że gdy teraz pisze jakiś tekst, to po kilku miesiącach nie widzi w nim już tego błysku, który mają teksty dawniejsze, te z czasów młodości. Ci wszyscy, którzy go znają, wiedzą, że takie wyznanie musiało go bardzo dużo kosztować. Pomyślałam wtedy, że film powinien mieć tytuł „Piosenka finałowa”, gdyż będzie rodzajem podsumowania jego dotychczasowego życia. Finałowa też dlatego, że ci wszyscy, którzy go znali, musieli sobie tę znajomość przypomnieć, odtworzyć i w końcu jakoś podsumować. W tym finale i tytule spotkało się wiele spraw.
Okazało się, że to podsumowanie ostateczne. Artysta zmarł 15 marca, nie doczekał końca prac nad filmem. Na jakim etapie wtedy byłaś?
Na etapie montażu. Młynarski był już bardzo chory i wszyscy spodziewali się najgorszego. W takich sytuacjach czeka się na cud, ale cud się nie wydarzył. Wojtek odszedł. Tego dnia montowałam akurat teledysk do piosenki „Lubię wrony”. Gdy dostałam telefon o jego śmierci, zdałam sobie sprawę, że teraz cała odpowiedzialność spoczywa na mnie. Było mi żal, że już nie będę mogła pokazać mu filmu i zapytać, czy mu się podoba. Wracając z montażowni, jechałam Puławską, była 16, duży ruch. I nagle, wprost na maskę, spada mi z nieba wrona. Staje przed szybą i patrzy mi prosto w oczy. I jadę sobie tak z tą wroną, jakieś pół drogi z Mokotowa na Żoliborz, a ona ani myśli odfrunąć. Gdy w końcu odfrunęła, pomyślałam, że mam zgodę, zgodę Wojtka.
Czy jego śmierć zmieniła coś w konstrukcji lub treści filmu?
Nie, zupełnie nie. Nic nie trzeba było zmieniać, dlatego, że założeniem obrazu była szczerość. Tego wymagałam od Wojtka, wszystkich rozmówców, a przede wszystkim od siebie. Przykładem jego choroba (afektywna dwubiegunowa – przyp. T.D.). Mówi o niej on sam i jego przyjaciele, ale oni mieli z tym problem, chcieli go chronić. Musiałam ich przekonać, że to nie jest przeciwko niemu, że choroba była istotnym fragmentem jego życia, że go kształtowała. Ja zresztą chciałam zrobić nie tylko film o Młynarskim, ale także o artyście z takim pęknięciem w człowieku. Jego dramat trafnie zdefiniowała Magda Umer, kiedy mówiła, że „oni wszyscy wracali do swoich domów, a on z tym piekłem zostawał sam”. Myślę, że to był wielki dramat zarówno artysty, jak i człowieka.