Magdalena Gubała: Mikołaja poznaliśmy podczas pracy nad naszą pierwszą fabułą zatytułowaną „Ścinki”. Zgodził się zrobić dla nas muzykę. Oczywiście słuchaliśmy jego dokonań wcześniej, od solowych projektów po te realizowane w różnych składach. Dla powstania filmu ważne było też inne wydarzenie niezwiązane z dorobkiem artystycznym bohatera. Chodzi o obraz muzyczny „Step Across the Border”, stanowiący dla nas dużą inspirację. Zrealizowany był w 1990 roku i od tego czasu nie powstało chyba nic lepszego w tym gatunku. To kawałek muzyki oraz fantastyczna dawka anegdot, które zarażają. Pomyśleliśmy wtedy o Mikołaju, który jest osobą energetyczną i kontaktową. Również o jego muzyce. Dlaczego nie zrobić o tym filmu, ale takiego, który opowiadałby o procesie twórczym, o tym, jak się do tego dochodzi. Wreszcie o komunikacji między muzykami ograniczającej się często jedynie do skinienia głową.
Trudno było go do tego namówić?
Szymon Uliasz: Był chyba w takim momencie życia, że miał na to ochotę. Kiedy spotkaliśmy się z nim przy „Ścinkach”, zobaczyliśmy, w jaki sposób pracuje i jakie emocje temu towarzyszą. Po jednym z naszym spotkań Mikołaj miał koncert solowy w krakowskim klubie Alchemia. Improwizował, a ja słuchając miałem wrażenie, że wpadam w trans. Mikołaj szykował się wtedy do nagrania solowej płyty, która notabene wyszła niedawno. Kiedy zdecydowaliśmy się na realizację filmu, mieliśmy taki plan, żeby zakończył się on właśnie realizacją nagrań solowych. Niestety, nie starczyło funduszy ani czasu. Mikołaj jest nieuchwytny w różnorodności i wielorakości swoich działań. Jest wolnym elektronem, operuje różnymi językami. To fascynujące, ale i trudne w kontekście nadania historii jakiejś struktury. Broniliśmy się przed wejściem w film biograficzny.
Nie chcieliście, żeby to był typowy film muzyczny. Trudno było znaleźć klucz do opowiedzenia tej historii, który dobrze korespondowałby z osobowością Mikołaja Trzaski?
Sz.U.: W poszukiwaniu formy towarzyszy mi nastawienie Wernera Herzoga, który przekonuje, że się nad tym specjalnie nie zastanawia, a styl czy charakter pisma jest to raczej konsekwencja jakiegoś sposobu pracy i zmienia się pod wpływem twoich doświadczeń. Myślę o filmie jako o medium dającym wgląd w rzeczywistość. „Ucho wewnętrzne” wyrasta z fascynacji, opowiada o muzyce, która naprawdę nas interesuje. Język rodził się w naszych rozmowach, relacjach z operatorem, montażystą. Nie zakładaliśmy z góry określonej formy. Magda na pewno jest w tej materii bardziej precyzyjna...
M.G.: Mieliśmy szkic w postaci scenariusza, ale szybko odeszliśmy od zamysłu by trzymać się go kurczowo. Przygotowując się do realizacji dokumentu, staraliśmy się naszkicować obrazy, które nie są jedynie przypadkowymi rejestracjami. Podczas prac nad scenariuszem opracowywałam część wizualną filmu. Czasami całe sekwencje, czasami poszczególne kadry. Cieszę się, że część z nich znalazła się za sprawą operatorów w ostatecznej wersji filmu. Sekwencję drogi w ostatniej części zawdzięczamy Piotrowi Michalskiemu, którego oko i refleks są nie do przecenienia. Precyzyjne wskazówki znalazły też odzwierciedlenie w pracy z Krzysztofem Bartuzinem. To było cenne, choć nie zawsze łatwe doświadczenie. Film jak wiadomo ma dwa tandemy na dwa piony, a to już jest ekwilibrystyka.
Sz.U.: Chodziło o znalezienie odpowiedniej metafory np. podróż, która jest jak najbardziej realna, a jednocześnie jest podróżą w głąb świata przeżyć i relacji towarzyszących procesowi tworzenia. Chcieliśmy spotkać się z muzyką. Dla mnie jest ona królową sztuk. Przez dokument chciałem dowiedzieć się, z czego ci ludzie czerpią, jak pracują. Pobyć bliżej nich, poobserwować. Być może w związku z tym, że znaliśmy się wcześniej, nie mieliśmy tego problemu, jaki często ma dokumentalista, który potrzebuje czasu, żeby się przebić do swojego bohatera.