Artur Zaborski: Michalina Wisłocka to dla Polski Ludowej postać kultowa. Co ciebie w niej zainteresowało, że postanowiłaś poświęcić jej film?
Maria Sadowska: Muszę przyznać, że to nie był mój pomysł, tylko producentów, którzy zaproponowali mi wyreżyserowanie tego obrazu. Kiedy zaczęłam zagłębiać się w tę postać, nie mogłam uwierzyć, że sama wcześniej nie odkryłam jej historii. Wisłocka ma w sobie wszystko to, czego potrzebuje kinowy bohater: jest niejednoznaczna, działa w słusznej sprawie, walczy o wolność, poświęca życie dla innych. Jest to też postać tragiczna. Z jednej strony stoi za nią ogromny sukces. Sprzedała siedem milionów książek, była uwielbiana przez pacjentki, a do tego odznaczała się miłością do psów i oryginalnym sposobem ubierania się. W jej szafie znajdowały się stroje zrobione z zasłonek, obrusów i obić mebli. Wyglądała inaczej niż wszyscy dookoła. Z drugiej strony jednak nigdy nie znalazła tego, o czym pisała, a więc prawdziwej, szczerej miłości, i nigdy nie została zaakceptowana przez środowiska naukowe jako kobieta. Kino kocha takie historie.
Maria Sadowska Fot. Żelazna Studio/SFP
Jej walka o akceptację i prawo do decydowania rymuje się z walką współczesnych Polek, które wychodzą na ulice. Myślałaś o tej analogii, kiedy pracowałaś nad filmem?
W historii Wisłockiej jest wiele wątków dotyczących również naszej współczesności. Ona przez sześć lat walczyła o wydanie książki z najpotężniejszymi instytucjami Polski Ludowej – partią i Kościołem, a także z całym towarzystwem seksuologów, zasilanym przez mężczyzn. Wszystkie te środowiska odrzucały ją w pierwszej kolejności za to, że była kobietą, a dopiero w drugiej za jej poglądy. Uważam, że polskiemu kinu brakuje historii silnych, niezależnych kobiet, takich, które nie są ustawione w roli ofiary czy histeryczki, tylko takich, które potrafią poświęcić się walce.
Chciałaś stworzyć w ten sposób komentarz do tego, co dzieje się aktualnie w naszym państwie?
Zaczynaliśmy robić ten film jeszcze w innej rzeczywistości. Nie mam wątpliwości, że gdyby Michalina żyła teraz, to stałaby w pierwszym rzędzie czarnego protestu. Byłaby przerażona, że robimy tak potworny krok wstecz i wracamy właściwie do jej punktu wyjścia w latach 70. W czasie pracy nad filmem świat dookoła zmieniał się na naszych oczach. Kiedy kręciliśmy, miałam wrażenie, że to, co dzieje się na planie, jest właściwie rejestracją wydarzeń z rzeczywistości. Już wtedy wiedzieliśmy z ekipą, że tworzy się nam metafora współczesności. „Sztuka kochania” ma szansę stać się filmem uniwersalnym, chociaż jest to kino historyczne, nie tylko ze względu na wątek Wisłockiej, podany tu zresztą lekko, z humorem i dystansem, ale także przez wzgląd na to, że opowiada o miłości, czyli o tym, czego wszyscy poszukujemy bez względu na czasy, w których żyjemy.