PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Bohaterką nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 1/2017) jest Magdalena Łazarkiewicz. Z znakomitą reżyserką i scenarzystką rozmawia Andrzej Bukowiecki. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 16 stycznia.
Andrzej Bukowiecki: Magdalena Łazarkiewicz została reżyserką filmową, bo pozazdrościła starszej siostrze Agnieszce Holland. Jak odpierasz takie posądzenia?

Magdalena Łazarkiewicz
: Aby uchronić się przed nimi, na wczesnym etapie mojej drogi artystycznej stłumiłam w sobie miłość do kina. Żyłam teatrem, co wynikało jednak przede wszystkim z tego, że się nim autentycznie interesowałam. Musiał upłynąć pewien czas, nim zrozumiałam, że właściwym wyborem dla mnie jest kino.

Wszystko zaczęło się więc od teatru?

Wszystko zaczęło się od studiów na kulturoznawstwie we Wrocławiu, ale z zamiarem pójścia potem na reżyserię teatralną. Wtedy, a było to w latach 70., trzeba było mieć najpierw ukończone inne studia magisterskie. Wybrałam kulturoznawstwo wrocławskie, ponieważ oferowało specjalizację teatralną. Prowadził ją Kazimierz Braun. Na wieść o tym, że chcę studiować we Wrocławiu, moi warszawscy znajomi pukali się w czoło. Utarło się bowiem, że jeśli ktoś mieszkał w Warszawie, jak ja, to powinien w niej studiować, chyba że szedł do Szkoły Filmowej w Łodzi. Ale ja się uparłam na Wrocław. Ani chwili tego nie żałowałam. To miasto już wówczas było bardzo demokratycznym, otwartym na nowinki artystyczne z Zachodu, młodzieńczym – co odczuwało się nawet na ulicach, mijając mnóstwo młodych ludzi – prężnym ośrodkiem teatralnym i w ogóle kulturalnym. Myślę, że duża w tym zasługa licznych repatriantów ze Lwowa. Lwowiaków zawsze ciągnęło do kultury, do sztuki. Znakomicie działały tamtejsze Dyskusyjne Kluby Filmowe. Nie od rzeczy będzie dodać, że we Wrocławiu poznałam mego przyszłego męża Piotra Łazarkiewicza (zmarł w 2008 roku, przyp. A.B.). Interesował mnie szczególnie teatr alternatywny. Pod tym względem Wrocław miał naprawdę dużo do zaproponowania – od Laboratorium Grotowskiego, choć już bez niego samego, poprzez Pantomimę Tomaszewskiego, po słynny studencki Kalambur. Na Festiwal Teatru Otwartego przyjeżdżały z całego świata awangardowe zespoły, m.in. słynny Bread and Puppet Theatre z USA. Wspomniany Teatr Laboratorium prowadził warsztaty, na które też ściągali ludzie z zagranicy. Mocno się w angażowałam w ten nurt teatralnych poszukiwań.

Ale na reżyserię teatralną nie poszłaś?

Nie poszłam. Kulturoznawstwo skończyłam w 1976 roku. Choć Wrocław dał mi podczas studiów tak wiele, nie zostałam w nim, bo czułam, że muszę pójść dalej, rozwijać się. Moi przyjaciele zainteresowani teatrem alternatywnym podzielili się na dwie grupy. Jedni wyjechali w Lubelskie i założyli Ośrodek Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Drudzy, wśród nich ja, wybrali Olsztyn. I tu znów nastąpił podział. Część osób związała się ze Stowarzyszeniem Społeczno-Kulturalnym „Pojezierze”. Natomiast mnie i mego kolegę Roberta Tutaka – absolwenta PWSFTviT, obecnie wykładowcę wydziału reżyserii w Brooklyn College – przyciągnął Teatr im. Stefana Jaracza, którego dyrekcję objął wtedy Andrzej Rozhin. Chcieliśmy przy tej scenie utworzyć coś wykraczającego swoją formułą poza typowy miejski teatr repertuarowy. Marzyło nam się stworzenie jakiegoś alternatywnego ośrodka poszukiwań teatralnych. Niestety, ta piękna łódka rozbiła się o realia polityczne. Ówczesne władze Olsztyna – działacze PZPR, totalny beton – wystraszyły się naszych eksperymentów i naszej otwartości. Po roku wyrzuciły Rozhina i nas. Nie był to jednak rok zupełnie stracony – udało nam się  uczestniczyć w wielu ciekawych projektach teatralnych. Ale pozostał niesmak dramatycznie zakończonej przygody z teatrem. Za to skutek uboczny porażki był pozytywny – uświadomiłam sobie to wszystko od czego zaczęliśmy naszą rozmowę: że teatr, jakkolwiek naprawdę się nim pasjonowałam, stał się trochę moim samooszukiwaniem się, przesłaniającym miłość do kina tylko po to, żeby nie narazić się na podejrzenie, iż powielam drogę starszej siostry. Nawiasem mówiąc, coś niecoś z moich olsztyńskich doświadczeń, nieraz anegdotycznych, podrzuciłam Agnieszce do „Aktorów prowincjonalnych”.

Nigdy nie skorzystałaś z jej pomocy, nie chcę użyć słowa: protekcji?

Tylko raz, właśnie wtedy, gdy po przełknięciu gorzkiej teatralnej pigułki czułam się zdezorientowana i zagubiona. Agnieszka poleciła mnie Andrzejowi Wajdzie jako asystentkę reżysera na planie „Panien z Wilka”. Weszłam w świat kina, który mnie całkowicie zauroczył i od tamtej chwili nie było już dla mnie odwrotu. Ledwo przekroczyłam granicę tego świata, a już mogłam podpatrywać z bliska pracę Andrzeja Wajdy! Zaobserwowałam, a potem przeniosłam do własnej praktyki reżyserskiej coś, o czym mówili wszyscy: jego wsłuchiwanie się w uwagi współpracowników. Wysłuchał życzliwie nawet mojego komentarza, chociaż byłam wówczas filmowym kompletnym „cywilem”. Ba! Mistrz pozwolił mi nawet wyreżyserować jedno ujęcie – to, w którym Krystyna Zachwatowicz przegania kury z dworku, nawiasem mówiąc, tego samego, w Radachówce, w którym nakręciłam potem „Białe małżeństwo”. Wajda miał tego dnia spóźnić się na zdjęcia, a nie chciał ich wstrzymywać do swego przybycia. Prawda jest taka, że było to tzw. ujęcie operatorskie i zrealizował je wybitny autor zdjęć filmowych Edward Kłosiński. Moja rola była czysto symboliczna. Jednak sam fakt, że mogłam pierwszy raz w życiu wydać komendy: „Kamera! Akcja!”, był niesamowity. To magiczny moment w moim życiu: pasowanie na reżysera. Nie muszę dodawać, że poprzedniej nocy nie zmrużyłam oka.

Andrzej Bukowiecki
Magazyn Filmowy 1/2017
Ostatnia aktualizacja:  18.01.2017
Zobacz również
fot. Żółty Szalik
Roberto Olla: Eurimages promuje różnorodność
Święta w domu
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll