PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Moniką Lenczewską, autorką zdjęć m.in. do takich filmów jak „Difret” czy „Obce niebo”, rozmawiał Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: Prestiżowy amerykański magazyn filmowy „Variety” zaliczył Cię  niedawno do grona 10 operatorów filmowych, których karierę należy śledzić. W uzasadnieniu napisano m.in., że „mistyczna relacja ze światłem wywiodła Monikę Lenczewską z Polski i pozwoliła jej ruszyć w podróż po świecie”. Jak rozpoczęła się ta podróż?
 
Monika Lenczewska:
Punktem zwrotnym w moim życiu zawodowym była premiera „Difretu”, który zdobył nagrodę  na festiwalu Sundance, a potem również na Berlinale. Następnie przez półtora roku zdążyłam zrealizować zdjęcia do kolejnych trzech filmów fabularnych. Dwa z nich czekają jeszcze na swoją premierę: nakręcony w Grecji „Park” oraz „Massage from the King”, który był realizowany w RPA i Stanach Zjednoczonych.


Monika Lenczewska. Fot.James Wall/Variety.
 
Premierę miało już "Obce niebo" w reżyserii Dariusza Gajewskiego. To niesamowite, ale była to twoja pierwsza pełnometrażowa fabuła, jaką zrobiłaś w Polsce.

Kuba Kosma, producent „Obcego nieba”, zobaczył "Difret" na festiwalu w Berlinie i zaproponował mi spotkanie z reżyserem.

Miałaś też dodatkowy atut, bo reżyserowi zależało, aby zdjęcia realizowała kobieta.

Nie do końca zgadzam się z tym quasi-podziałem na kobietę-operatora i mężczyznę-operatora. Dobrym przykładem są filmy Ingmara Bergmana, w których autorem zdjęć jest Sven Nykvist czy też filmy Woody Allena ze zdjęciami Gordona Willisa. Raczej chodzi tu o specyficzną wrażliwość operatora i umiejętną interpretację wizji reżysera.

Zanim wyleciałaś do Ameryki, próbowałaś swoich sił na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. I to, co ciekawe, nie na operatorce, ale na organizacji produkcji...


Od zawsze robiłam zdjęcia, fascynowałam się fotografią, szczególnie czarno-białą. Pociągała mnie realizacja zdjęć. Nie byłam jednak gotowa do zdawania egzaminów na wydział operatorski z powodu braku wystarczającej ilości prac artystycznych. Postanowiłam więc przeczekać rok na produkcji filmowej w Katowicach. Spotkałam tam m.in. Edwarda Kłosińskiego, który robił wówczas zdjęcia do polsko-austriackiej koprodukcji „Geburtig”. Dużo ze sobą wtedy rozmawialiśmy. Namawiał mnie na studia na wydziale operatorskim w Łodzi, ale intuicyjnie czułam, że muszę pojechać gdzieś dalej.

I tak wylądowałaś w Stanach Zjednoczonych.

Odwiedziłam kilka amerykańskich szkół (m.in. NYU, AFI, UCLA). Pozytywnie zaskoczyła mnie ilość zagranicznych studentów, jaka tam studiuje. Postanowiłam też spróbować. Złożyłam papiery do trzech uczelni na wydział operatorski.

Dostałaś się do najbardziej prestiżowej, czyli do American Film Institute.


Magiczne miejsce. Spędziłam tam intensywne dwa lata, które całkowicie zmieniły moje życie. Zajęcia trwają tam przez cały tydzień, raz w tygodniu „master class” z operatorami filmowym z Amerykańskiego Stowarzyszenia Autorów Zdjęć Filmowych (ASC).

Z kim na przykład?

Z Januszem Kamińskim, Robertem Elswitem czy Alfonso Beato, który przyniósł kopię swojego filmu, z którego do dziś pamiętam piękne czernie.

 Monika Lenczewska z kamerą na planie filmu "Obce niebo". Fot. Robert Jaworski. 

To ciekawe, bo szczególnie twoje ostatnie filmy ("Difret" i "Obce niebo"), charakteryzuje jasne światło, momentami wręcz jaskrawe.


Zawsze staram się dopasować wizualną stronę filmu do historii. Wyniosłam to ze studiów w American Film Institute. "Obce niebo" jest jasne, ale występująca w nim gęstość światła jest przytłaczająca. Chciałam, aby widz poczuł chłód. Światło jest dla mnie elementem narracji wizualnej. Nie musi być ciemno, aby wzbudzić strach.
"Difret" był w dużej mierze kręcony w plenerach, gdzie światło naturalne miało być agresywne, natomiast wnętrza były mroczne. W filmie Zeresenaya Mehariego Afryka, mimo wszystko, jest bardziej ludzka. Taka też jest tamtejsza rzeczywistość. Niczego w niej nie ubarwiałam, raczej tonowałam kolory i barwy. Najważniejsze było pokazanie emocji bohaterów. Historia, jaką opowiadaliśmy, była na tyle dramatyczna, że nie było już potrzeby, aby podkreślać ją dodatkowo kolorem czy światłem. Z kolei w moim ostatnim filmie, „Message from the King”, świadomie równoważyłam jasność i ciemność, nie bałam się też czystej czerni. Film był kręcony na taśmie 35mm, na której czerń wydaje się bardziej metafizyczna.

Tak na marginesie, rzuciłaś studia w Katowicach?

Nie, eksternistycznie obroniłam się z teorii filmu, z Emira Kusturicy. Jego twórczość do dziś mnie fascynuje.

Twoim oknem na świat okazał się wspomniany już etiopski "Difret". To był Twój pełnometrażowy debiut fabularny. Podobno zostałaś do niego zaangażowana trochę przez przypadek?

Znajomy wysłał moje prace producentowi filmu, a ten przekazał je reżyserowi Zeresenayowi Mehariemu. Nie wierzę jednak w przypadki. Zdjęcia muszą pasować do wizji i wrażliwości reżysera.

W tym filmie widać sporo odniesień do zdjęć, które w filmach Ingmara Bergmana robił Sven Nykvist.

W Afryce dominuje światło agresywne, a ja zaproponowałam miękkie, odbite.

"Difret" podejmuje trudny temat bezradności i cierpienia nastoletnich dziewczyn, które są zmuszane do ślubów z o wiele od nich starszymi mężczyznami. Kiedy protestują, bywa, że są przez nich gwałcone i co za tym idzie zhańbione w oczach rodziny. Taki los spotyka bohaterkę Twojego filmu.

Wszystkie moje filmy w jakiś sposób dotykają problemów jednostki, zmagań człowieka w społeczeństwie. Najczęściej pracuję też z reżyserami, którzy są również autorami scenariuszy do swoich dzieł. Filmy wynikają u nich z potrzeby opowiedzenia osobistej historii, często parafrazy życia.

Zeresenay Mehari (w czapce z daszkiem) i Monika Lenczewska na planie "Difretu". Fot. Kasia Trojak.

Na jakim etapie produkcji „Difretu” włączyła się do niej amerykańska gwiazda filmowa Angelina Jolie?

Dopiero na etapie postprodukcji. Od lat jest zaangażowana w akcje humanitarne. Jedno z adoptowanych przez nią dzieci pochodzi z Etiopii. Jej nazwisko na pewno przyczyniło się do promocji tego filmu na świecie. "Difret" był etiopskim kandydatem do Oscara.

Trudniej kręci się filmy, których bohaterami są dzieci?


Praca z dziećmi sprawia mi dużą satysfakcję, ponieważ one kierują się instynktem. Są prawdziwe, a mnie interesuje pokazanie przede wszystkim ludzkich emocji. Wybrane sceny często sama też szwenkuję, szczególnie te intymne. Lubię tę symbiozę kamery z emocjami bohaterów, czyli tzw. operatorkę emocjonalną, kiedy kamera podąża za bohaterami i ich odczuciami. Wsłuchuję się, obserwuję i równocześnie staram się szanować przestrzeń, w której poruszają się aktorzy.

Etiopia, Nigeria, gdzie pracowałaś przy debiucie fabularnym Chiki Anadu „B for Boy” czy też RPA, to z naszego puntu widzenia dość egzotyczne kraje. Nie bałaś się tam pracować?

Nie są to wyjazdy turystyczne, ale producenci dbają o bezpieczeństwo ekipy. Takie egzotyczne miejsca mnie stymulują, absorbują kolory, inni ludzie i światło. Mieszam te moje szarości i melancholie z różnorodnymi barwami tych miejsc.

Coś Ciebie zaskoczyło na afrykańskich planach filmowych?

Nigeria i Etiopia są dopiero w fazie rozwoju rynku filmowego, brakuje im techników, w tym także operatorów filmowych. Z kolei w RPA, gdzie robiłam część zdjęć do „Message from the King”, pracują bardzo doświadczeni fachowcy. Charakteryzuje ich lekkość bycia, pod tym względem są trochę podobni do Greków.

Monika Lenczewska na planie filmu "B for Boy". Fot. Archiwum prywatne.

Jak zaczęła się Twoja współpraca z Fabricem Du Welzem, belgijskim reżyserem „Massage from the King”?

Scenariusz tego filmu przysłała mi moja agencja UTA. Potem doszło do długiej rozmowy z reżyserem. To ona zdecydowała o naszej współpracy. Fabrice przekonał mnie do swojej wizji.

Jaka ona była?

Mroczna. Razem z głównym bohaterem, stopniowo odkrywamy najciemniejsze zakamarki Los Angeles.

Czyli kręciłaś ten film w zasadzie u siebie.

Tak. To już moja druga fabuła zrealizowana w Los Angeles. Pierwszą był „Imperial Dreams” w reżyserii Malika Vitthala.

Po tylu latach spędzonych w Mieście Aniołów czujesz, że to twoje miejsce na ziemi?

Tak, mogę powiedzieć, że to jest już mój drugi dom. Los Angeles to niezwykłe miejsce. Dostarcza mi wielu bodźców, stymuluje mnie artystycznie.

Wróćmy jeszcze do filmów. Podkreślasz, że przy ich wyborze przede wszystkim zwracasz uwagę na scenariusz. Jeżeli Cię wciągnie, to możesz za nim pojechać nawet na koniec świata.

Konkretna historia musi mnie nie tylko zaciekawić, muszę ją także widzieć. Wówczas wiem, że przez jakiś czas chcę być częścią tego świata.

Z kim chciałabyś zrobić kiedyś film?

Może z Gusem Van Santem? Lubię jego świat i artystyczną wrażliwość.

Póki co, już w lipcu, lecisz na Islandię. Kolejny trudny temat?

Przejmujący, współczesny dramat rodzinny, rozgrywający się w Reykjaviku. Film nosi roboczy tytuł “Under the tree”. Jego reżyserem jest Islandczyk Hafsteinn Gunnar Sigurðsson.
 


Marcin Zawiśliński
SFP
Ostatnia aktualizacja:  9.06.2016
Zobacz również
fot. Kasia Trojak
56. KFF. Forum dokumentu i animacji SFP cz. II. O dystrybucji
Jacek Bromski: To nie jest temat wygodny dla nikogo
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll