PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Bohaterem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 4/2016) jest Janusz Majewski, znakomity reżyser, scenarzysta, a także pisarz. Z Prezesem Honorowym SFP rozmawia Jerzy Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 10 kwietnia 2016 roku.
Jerzy Armata: Zanim dostał się pan do łódzkiej Szkoły Filmowej, skończył pan architekturę na Politechnice Krakowskiej, ale pracę magisterską poświęcił wytwórni filmowej. Więc jak to jest, architektem chciał pan być czy filmowcem?

Janusz Majewski: To wszystko miało pewien ukryty sens i cel. Na punkcie filmu oszalałem już jako dziecko. A właściwie na punkcie kina. Do tej pory staram się oglądać filmy w kinie, nie lubię domowych projekcji, a już w ogóle nie rozumiem ludzi, którzy oglądają filmy w laptopie…

…czy w telefonie komórkowym.

Tym bardziej. To oznacza, że chodzi im wyłącznie o treściowy komunikat podawany przez film, ale nie czują potrzeby obcowania z kinem jako sztuką.

Projekcja stanowi dla pana swego rodzaju rytuał.

Od dziecka fascynowało mnie kino jako miejsce, gdzie się wyświetla filmy. Kino ma w sobie pewną tajemnicę, magię. Projekcja odbywająca się w ciemnościach to swego rodzaju obrzęd, powiedziałbym nawet, że to coś w rodzaju mszy dla ateisty. Zawsze tak traktowałem kino.

Widz jako ministrant.

Zostałem ochrzczony i wychowany w kulturze katolickiej, a nawet raz służyłem do mszy. Po ucieczce ze Lwowa zatrzymaliśmy się w pewnej podrzeszowskiej wsi, gdzie wuj mojej mamy był proboszczem. Wuj był głuchy i nie bardzo słyszał, co mówimy, a ministranturę mówiło się wtedy po łacinie. Nauczył mnie jej Walek, miejscowy ministrant. Dopiero, gdy nowy wikary usłyszał, co mówimy, załamał się, bo okazało się, że recytowaliśmy jakiś stek bzdur, kompletnie przeinaczonych przez Walka, którego ministrantury uczył głuchy ksiądz. I tak skończyła się moja kariera ministranta.

Zaczął pan służyć X muzie.

Opisałem to w książce „Mała matura”, do filmu nie przeniosłem, bo wersja filmowa – z powodów produkcyjnych – dotyczyła tylko części krakowskiej. Pierwszą moją filmową fascynacją była Disnejowska „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”. Ostatnio przeczytałem ze zdumieniem, że Andrzej Wajda też zaczynał od „Królewny Śnieżki...”. Nic dziwnego, bo to był film, na punkcie którego dzieci oszalały. Pierwszy duży film rysunkowy – nie mówiło się wtedy animowany – dubbingowany, z fantastycznymi piosenkami…

Warto dodać, że dialogi polskie oraz teksty piosenek pisał Marian Hemar, a śpiewał je słynny Chór Dana z Mieczysławem Foggiem.

To wszystko mnie zachwyciło. Od razu wymęczyłem rodziców, abyśmy poszli jeszcze raz. I jeszcze raz. Te projekcje spowodowały, że zacząłem w domu urządzać podobne seanse. Zwłaszcza, że na Gwiazdkę dostałem latarnię magiczną, czyli blaszaną puszkę z obiektywem, za którym przesuwało się pasek szklany zawierający obrazki z popularnych bajek – „Jaś i Małgosia”, „Czerwony Kapturek”. Rzutowało się je na ścianę, była to swego rodzaju imitacja kina.

Pierwsze filmy animowane, które powstawały jeszcze przed skonstruowaniem kinematografu przez braci Lumière, oglądano właśnie dzięki latarniom magicznym i innym tego rodzaju zabawkom optycznym. Można więc powiedzieć, że kino urzekło pana jako swego rodzaju misterium, rytuał, tajemnica, magia.

Kiedy potem zacząłem się nad tym zastanawiać, to zorientowałem się, że ogromnie fascynuje mnie swoista władza ekranu nad widzami – to, że wszyscy oglądający zamieniają się jakby w jedną postać, która podobnie myśli i czuje, w tych samych miejscach się śmieje czy płacze. I że ktoś tym steruje. Zacząłem zadawać sobie pytanie: kto ma tak ogromną władzę nad nami, wiedziałem, że przecież nie ten gość, który siedzi w kabinie i puszcza film, że przecież ten film ktoś musiał zrobić… Jeszcze we Lwowie skonstruowałem sobie – z pudła, jakiejś tuby, szkła powiększającego – epidiaskop, dzięki któremu można było rzutować obrazki na ścianę. I wtedy zrobiłem pierwszy film, wycinając Koziołka Matołka, i sklejając kolejne obrazki w taśmę. Niestety, książeczka była drukowana dwustronnie, więc połowę obrazków musiałem przekalkować…

By zachować ciągłość akcji w montażu.

Co więcej, zaangażowałem siostrę do czytania tekstu, który towarzyszył przesuwanym przeze mnie obrazkom rzutowanym na ścianę. Robiliśmy takie projekcje przy zasłoniętych oknach, przyciemnionym świetle… Ogromnie mnie to frapowało.

Często pan chodził do kina?

Kino tak naprawdę zaczęło się dla mnie w Krakowie, po wojnie. Były wtedy na ekranie filmy sowieckie typu „Sekretarz rejkomu” czy „Świniarka i pastuch”, ale pojawiały się i francuskie, angielskie czy amerykańskie. Było co oglądać, np. francuski „Skarb rodziny Goupi” albo angielski wojenny – „Jeden z naszych samolotów zaginął” czy amerykański „Konwój” bądź „Mściwy jastrząb”. No i „Serenada w Dolinie Słońca”, ze słynną orkiestrą Glenna Millera. Widziałem ten film jedenaście razy! Nie z powodu dość głupkowatej akcji, ale fantastycznej muzyki. Ten film mnie z kolei zainfekował muzyką, czego rezultatem "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy". I tak się wtedy – zaraz po wojnie – szykowałem, że jak zdam maturę, to pójdę do szkoły filmowej, ale wtedy stworzono pewną barierę. Zdawać na reżyserię można  było po ukończeniu już jakichś innych studiów albo przynajmniej trzeba było mieć własny dorobek artystyczny.

Dorobku własnego jeszcze pan nie miał, więc postanowił pan skończyć architekturę.

Poza tym moi rodzice uważali, że nonsensem jest pójście do szkoły filmowej, bo wówczas produkowano jeden, dwa tytuły rocznie, więc debiutu mógłbym nie doczekać.

Inaczej z architekturą, po wojnie akurat było wiele do zbudowania.

Na architekturze było nas na pierwszym roku ponad dwieście osób. Potem, gdy poszedłem do Szkoły Filmowej, było nas sześciu na roku.
Jerzy Armata
Magazyn Filmowy SFP 04/2016
Ostatnia aktualizacja:  24.03.2016
Zobacz również
fot. SFP
Warsztaty operatorskie z Arkadiuszem Tomiakiem
Spotkanie z Arkadiuszem Tomiakiem w Iluzjonie
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll