PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  3.03.2016
O sztuce bycia aktorem, debiucie reżyserskim i roli w serialu telewizyjnym "Bodo" z Piotrem Głowackim rozmawiał Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: Powiedziałeś kiedyś, że gdybyś nie był aktorem, chciałbyś zostać prezydentem. Ambitny pomysł na życie.

Piotr Głowacki:
To była moja automatyczna reakcja na pytanie, jakie często zadaje się dzieciom w dzieciństwie: kim chciałbyś być? Stąd, kiedy nie dostałem się do szkoły teatralnej, poszedłem na prawo. Przez cztery kolejne lata zajmowałem się jednocześnie aktorstwem i studiami prawniczymi, których ostatecznie jednak nie ukończyłem. To jasny przykład na to, że ciąg zdarzeń: myśl, mowa, uczynek i zaniechanie to nie tylko filozoficzna teza, ale i dostrzegalny w życiu wzór rozwoju akcji.

Piotr Głowacki. Fot. Facebook.
 
Można też na to spojrzeć inaczej: między byciem aktorem i prezydentem - czy też szerzej - politykiem, istnieje wspólny mianownik. Jedni i drudzy grają swoje role, kreują rzeczywistość, w jakiej funkcjonują.

PG: Co więcej, bezpośrednie łączenie tych profesji odnajdujemy we współczesnej polityce, także w Polsce. Naszym prezydentem i premierem byli przecież ludzie, którzy w dzieciństwie grali w filmie. To odwrotnie niż u mnie (śmiech). Ja chciałem być prezydentem, a poszedłem w aktorstwo, a oni zasmakowawszy aktorstwa, wylądowali w polityce. Tak samo było w polityce amerykańskiej. Ronald Reagan najpierw grał w westernach, a potem został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Z kolei Arnold Schwarzenegger dzięki ogromnej popularności, jaką przyniosły mu role w filmach sensacyjnych, wygrał wybory na gubernatora stanu Kalifornia.
 
Gdybyś miał kiedyś zagrać głowę państwa, kto mógłby to być?

PG: Sięgnąłbym do historii narodzin polskiej nowoczesności. Jestem w wieku, który spokojnie pozwoliłby mi zagrać na przykład księcia Józefa Poniatowskiego w szczycie jego aktywności. To postać o niezwykle filmowym życiorysie. Bon vivant, polityk, żołnierz, kochanek, bywalec salonów całej Europy. Człowiek przygoda, czerpiący z życia pełnymi garściami. Mimo iż stoi na pomniku przed Pałacem Prezydenckim, to jego życie w żaden sposób nie było pomnikowe, oczywiście w znaczeniu, o którym myślą ludzie preferujący pomniki nad ich żywe pierwowzory. Zaklepuję sobie tę rolę żywego księcia. (Śmiech)
 
Twoje droga do aktorstwa również nie była prosta. Wiodła najpierw z Torunia do oddalonego o kilkaset kilometrów Olsztyna. Jak się tam znalazłeś?

PG: Zanim trafiłem do studium teatralnego w Olsztynie, dwukrotnie bezskutecznie próbowałem zdawać do szkoły teatralnej. Po półtora roku spędzonym na Warmii i Mazurach przeniosłem się do Akademii Teatralnej w Warszawie, ale studia ukończyłem ostatecznie w krakowskiej PWST.
 
Słyszy się czasami, że aktorzy po kilka razy zdają do szkół teatralnych, ale żeby przeszli przez kilka szkół aktorskich, to jednak rzadkość.

PG: Z mojego punktu widzenia był to wyraz ciekawości świata, otwartości na różne metody uprawiania sztuki aktorskiej. Wszystko zaczęło się już w czasach wczesnoszkolnych, kiedy uczęszczałem na zajęcia aktorsko-taneczne w toruńskim domu kultury. W całym okresie studiów w sumie zetknąłem się z ponad setką wykładowców.
 
Z jednej strony doświadczyłeś bogactwa wiedzy i inspiracji, z drugiej zaś, czasami wzajemnie wykluczających się,  odmiennych form kształcenia. Nie zamieszało ci się od tej różnorodności w głowie?

PG: Na pewno spowodowało, że bardzo długo pisałem pracę magisterską. Potraktowałem to zadanie jako moją próbę wkładu w rozwój polskiej myśli aktorskiej. Chciałem, aby był to esencjonalny dla moich doświadczeń plan nauczania studentów I roku szkoły teatralnej w przedmiocie elementarnych zadań aktorskich. Naukę w szkole aktorskiej ukończyłem w 2008 roku, a magisterium obroniłem dopiero w 2012 roku.
 
Na czym polega czteroetapowe ćwiczenie koncentracyjne według Michaiła Czechowa?

PG: Właśnie na to pytanie starałem się odpowiedzieć w mojej pracy magisterskiej. Inspiracją do zajęcia się tym tematem było olsztyńskie spotkanie z Magdą Zaorską, aktorką z dyplomem szkoły w Sankt Petersburgu, która oswoiła mnie zmyślą, że w aktorstwie  istnieją konsekwentne metody pracy, które można poznawać, używać, rozwijać i przekazywać dalej. Magda zapoznawała nas z metodą Stanisławskiego w jej klasycznej wersji. W Akademii Teatralnej w Warszawie, najbardziej wprost, kontynuowałem pracę z tym tematem na zajęciach Małgorzaty Zajączkowskiej i Oli Koniecznej, której zawdzięczam kolejny etap wtajemniczenia oraz udział w stworzonym przez Grzegorza Jarzynę studium przy TR Warszawa. Poza Olą spotkałem tam m.in. Andrzeja Chyrę, Romana Gancarczyka czy Redbada Klijnstrę. Wspólnym podręcznikiem dla wszystkich prowadzonych przez nich zajęć była fundamentalna dla mnie książka warsztatowa, której autorem jest właśnie Michaił Czechow - „O technice aktora”. W formie wspomnianego czteroetapowego ćwiczenia (etap pierwszy: fokus. Etap drugi: podążam za. Etap trzeci: stop, do mnie. I etap czwarty: przeniknięcie) Czechow zapisał schemat generowania aktywnej myśli, która jest w stanie przemienić się w słowo czy gest. Myśl, która staje się inspiracją do stworzenia w sobie obrazu ucieleśnionej potem postaci. Myśl, mowa, uczynek i zaniechanie to znakomity, wręcz uniwersalny schemat aktorski. Tak pracują wszyscy aktorzy, ale świadomie z tego korzystają ci najskuteczniejsi. Staram się ich naśladować.
 
Podczas studiów zetknąłeś się z wieloma pedagogami. Którzy spośród nich mieli szczególny wpływ na Ciebie?

PG: Od każdego coś dostałem. Wykładowcy, jeżeli sami nie mają wypracowanego schematu pracy nad rolą, to dzielą się ze studentami swoim szczęśliwym aktorskim momentem. Czyli doświadczeniem, rozmowami, przemyśleniami, ćwiczeniami lub, co najczęstsze, konkretnymi rozwiązaniami scenicznymi zastosowanymi w roli, którą sami kiedyś stworzyli, a która zachwyciła ich samych i dała powodzenie u widzów, niosąc szczęście przy każdym powtórzeniu. Od każdego wykładowcy dostaje się przynajmniej dostęp do jego „szczęśliwego momentu”, a to już jest naprawdę dużo.
 
Gdybyś już dziś był wykładowcą, o jakich szczęśliwych momentach opowiedziałbyś swoim studentom?

PG: Staram się cały czas budować swój prywatny warsztat pracy, dlatego szczęśliwe momenty to te, o których już wcześniej opowiadałem, czyli chwile w których świadomie doświadczam procesu twórczego, odkrywam narzędzia, które – o czym jestem przekonany – mogą również pomóc młodym adeptom sztuki scenicznej w dojściu do ich „szczęśliwych momentów”.
 
Jakbyś scharakteryzował swój warsztat pracy?

PG: Wyróżnia go elastyczność. Parafrazując język sportu, a konkretnie walk MMA, uprawiam MAA – Multi Actor’s Arts, czyli sięgam po te techniki, które w danej sytuacji wydają się być najskuteczniejsze.
 
Na ile twoje aktorstwo jest intelektualne, a na ile intuicyjne?

PG: Intelekt jest dla mnie narzędziem, które pozwala w odpowiednim momencie skorzystać z intuicji.
 
Pierwszą dużą rolę filmową zagrałeś pod koniec studiów aktorskich w „Odzie do radości”, pełnometrażowym debiucie reżyserskim Jana Komasy.

PG: Byłem wtedy po warsztatach w  TR Warszawa. Janek zobaczył mnie i Romę Gąsiorowską w „Baszu” Grzegorza Jarzyny. Potem zaprosił nas na casting, a następnie zaangażował do swojego filmu, który okazał się wspaniałą, młodzieńczą przygodą.
 
Kolejnym dużym wyzwaniem aktorskim był dla Ciebie występ w „80 milionach” Waldemara Krzystka. Trudno było zagrać kapitana SB Stanisława Sobczaka?


PG: Ta rola była dla mnie okazją do stworzenia naprawdę wyrazistej kreacji, to duża radość dla aktora. A tam, gdzie jest radość z tworzenia, znikają wszelkie trudności. Miałem już wtedy doświadczenie w kreowaniu bohatera, który ma swój realny pierwowzór. W Teatrze Telewizji „Golgota  wrocławska” grałem Krzysztofa Szwagrzyka, historyka z wrocławskiego IPN-u. To było podwójnie pomocne, bo miałem już przetestowany schemat pracy nad postacią, a po drugie Krzysztof  pomagał mi jako specjalista w poszukiwaniu materiałów do  budowania kpt. Sobczaka.

Piotr Głowacki jako kpt. Sobczak w "80 milionach". Fot. Kino Świat. 
 
Twoja fascynacja karnawałem ”Solidarności” przerodziła się w filmowy projekt dokumentalny. Inspiracją do „Kultury opozycji” była wspomniana rola w „80 milionach”?

PG: Ten projekt realizuję z przerwami już od pięciu lat. Przy pracy na planie filmu Waldemara Krzystka spotkałem się z wrocławskimi opozycjonistami Józefem Piniorem i Stanisławem Huskowskim. Z wieloma innymi opozycjonistami rozmawiałem też podczas premiery oraz kolejnych pokazów „80 milionów”. Bardzo ważne było też dla mnie spotkanie teatralne z niemieckim dramaturgiem i reżyserem Rene Polleschem. Utwierdził mnie w przeczuciu, że nie można oddzielić mnie prywatnego ode mnie w pracy. Na scenie  jestem człowiekiem, aktorem i postacią, jednocześnie i rozdzielnie... Stąd też każdy film jest rejestracją mojego aktu twórczego (powołaniem jakiegoś bohatera do życia), ale również zapisem wideo mojej obecności  w pracy.  Mając to wszystko w głowie, kiedy grałem w „80 milionach” uświadomiłem sobie, że jestem właśnie w wieku moich rodziców na początku lat 80. XX wieku. Jestem kapitanem SB, który ściga innych 20-30-latków, a nade mną są 50-60-letni generałowie, którzy karzą mi ich łapać. Zacząłem się rozglądać i porównywać tamtą rzeczywistość z czasami, w których żyję, z moim tu i teraz. Zarówno ówczesna rzeczywistość jak i moja współczesność są o wiele bardziej skomplikowane niż tego chcą historycy i publicyści. Nasi rodzice mieli podobne problemy i dylematy, nie wszyscy byli w "Solidarności", a wśród tych, którzy do niej należeli ktoś był socjalistą (Pinior), ktoś inny liberałem (Huskowski) a jeszcze ktoś inny wierzącym katolikiem. Razem tworzyli jedno społeczeństwo. Zacząłem z nimi o tym rozmawiać i pytać: „co było dla was wtedy ważne w kulturze?”. Tak zrodził się ten film.
 
Na jakim etapie znajduje się on teraz?

PG: Jestem w fazie montażu. Równocześnie powstaje książka, która będzie towarzyszyć temu filmowi. Po pięciu latach obcowania z "Kulturą opozycji" wiem, że sztuka jest ważniejsza od polityki. Nawet dla polityków, nawet jeśli tego nie wiedzą. Ich postawy życiowe są kształtowane przez sztukę, z którą się zetknęli. Najważniejsze życiowe pytania, jakie sami sobie stawiali, pojawiały się właśnie w zetknięciu ze sztuką. A moją ukochaną sztuką jest aktorstwo, to przez nią kontaktuję się z rzeczywistością.
   
Mówi się o tobie: aktor z powołania. A Ty, jak siebie postrzegasz?

PG: Mój stosunek do aktorstwa, polegający na poszukiwaniu różnych metod uprawiania tego zawodu, wiąże się z długoletnią, sięgającą okresu międzywojennego, tradycją polskiego państwowego, wyższego szkolnictwa artystycznego i szacunkiem do niej. W tym sensie powołanie, czyli rodzaj głosu wewnętrznego, który kieruje człowieka w stronę konkretnej profesji, na pewno we mnie jest.

Piotr Głowacki. Fot. Zoom-Fundacja.
 
W 2013 roku zdobyłeś Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego za rolę Jacka w "Dziewczynie z szafy" Bodo Koxa. To dla ciebie ważne wyróżnienie?

PG: Mam satysfakcję, że znalazłem się wśród wielu osób, które sam kiedyś podziwiałem, fascynowałem się ich rolami. Było to dla mnie potwierdzenie, że droga zawodowa, jaką obrałem, jest właściwa. Kino odkrywałem w latach 80. i 90., głównie dzięki telewizji, w której pokazywano przede wszystkim polskie produkcje. Dlatego najpierw poznałem Zbyszka Cybulskiego, a dopiero potem Jamesa Deana.
 
Masz swoje ulubione filmy i reżyserów?

PG: Jest kilka produkcji, które wywarły swoje piętno na różnych etapach mojego życia. Takim filmem był na pewno „Spokój” Krzysztofa Kieślowskiego. Chętnie powracam też do „Walkowera” Jerzego Skolimowskiego. Ważnymi filmami były dla mnie: „Wodzirej” Feliksa Falka, „Pełnia” Kondratiuka, ale też „Ucieczka z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego, „Psy” Władysława Pasikowskiego czy też „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy.

Andrzej Seweryn i Piotr Głowacki w "Anatomii zła". Fot. M. Makowski.
 
W większości przypadków to dość nieoczywiste wybory.

PG: Rzeczywiście teraz, kiedy je wymieniłem razem, trudno mi znaleźć dla nich wspólny mianownik. Choć, myśląc na gorąco, dostrzegam w nich coś, co i dziś pobudza mnie najbardziej, taką energię sfilmowanego performensu. Świat, w którym na ekranie fikcja postaci niepokojąco i zachwycająco miesza się z rzeczywistością aktora.
 
W 2015 roku wystąpiłeś w kilku dużych produkcjach filmowych („Anatomia zła”, „Karbala”, „Hiszpanka”, „11 minut”, "Ziarno prawdy"). Każda  ze stworzonych przez Ciebie kreacji była na swój sposób inna, ale zawsze drugoplanowa.  Jak wybierasz sobie role?

PG: Nie ma dwóch takich samych ról. Przychodzą do mnie różne propozycje i jeśli tylko mam wolny termin, to się zgadzam. Cieszę się, że mogę coś współtworzyć. Każda nowa kreacja  pozwala mi się rozwinąć.
Wspomniane role podzieliłbym na dwie kategorie. Pierwsza obejmuje pracę u reżyserów, których filmy miały na mnie wpływ i od młodości myślałem, że chciałbym u nich zagrać (Jacek Bromski, Jerzy Skolimowski). Cechą charakterystyczną drugiej jest kino gatunkowe tworzone przez moich rówieśników (Łukasz Barczyk, Borys Lankosz, Krzysztof Łukaszewicz). To były co prawda kreacje drugoplanowe, co oznacza mniej obecności na ekranie, ale nie oznacza mniejszej pracy i satysfakcji.

Piotr Głowacki jako Galica w "Karbali". Fot. Kino Świat.
 
Stałeś się takim filmowym złodziejem scen.

PG: Pamiętam swoją pierwszą amerykańską recenzję, która dotyczyła „80 milionów” jako kandydata do Oscara. Jej autor użył również tego określenia, porównując moją rolę do tego, co zrobił Alan Rickman w „Robin Hoodzie”. Wtedy pomyślałem, że bycie złodziejem w takim towarzystwie to chyba jednak komplement. (śmiech)
 
W kinach rekordy popularności bije "Planeta Singli". W najnowszym filmie Mitji Okorna grasz geja – przyjaciela głównego bohatera.

PG: Nie dzielę moich ról na homo- i heteroseksualne. Istotniejsza wydawała mi się relacja miłości i przyjaźni. Sam też byłem kiedyś singlem. Do „Planety Singli” zostałem wciągnięty jeszcze na etapie ostatnich prac scenariuszowych. To było niezwykle energetyczne, profesjonalne spotkanie. Od producentów i reżysera  biła chęć zrobienia dobrego kina gatunkowego,  zrealizowania komedii romantycznej na najwyższym poziomie. Wierzę, że to się udało i widzowie otrzymali dobrą zabawę, inteligentny humor i wzruszenie.
 
Przed tobą premiera serialu telewizyjnego „Bodo”. Jego bohaterem jest jeden z największych amantów polskiego kina międzywojennego. Ty wcielasz się znowu w drugoplanową postać Michała Waszyńskiego, czołowego polskiego reżysera tamtych czasów.

PG: Mistrzem w sprawach kina historycznego jest dla mnie Quentin Tarantino, który  „Bękartami wojny" powiedział: „Historia to jest tylko opowieść. A kto najlepiej opowiada historie? Film. Tak, kino jest ważniejsze od historii”. Dlatego doskonale rozumiem Michała Kwiecińskiego, reżysera naszego serialu, który nie chciał, żebyśmy czuli się związani odtwarzaniem naszych postaci „jeden do jednego”. Naszym zadaniem było przypomnienie czaru tamtego świata, danie widzom posmaku szalonych lat odbudowującej się Polski i rodzącej kinematografii. Wtedy byliśmy najbliżej Hollywood. A taką postacią, która naprawdę połączyła Los Angeles i Warszawę był Michał Waszyński (Mosze Wax). W serialu pojawia się na fali największych sukcesów Eugeniusza Bodo, bo to ich wspólne filmy były przedwojennymi megahitami. Znajdujemy go ciągle w ferworze udanych premier, zabawy i gwiazdorskiego blichtru. To jednak tylko jedna z twarzy tej niesamowitej postaci. Żeby odkryć jej wszystkie tajemnice potrzebna jest osobna produkcja, w której to Waszyński będzie głównym bohaterem.

Tęsknisz  za rolami pierwszoplanowymi?


PG: Moi bohaterowie są dla mnie zawsze pierwszoplanowi. (Uśmiech)
 
Marcin Zawiśliński
SFP
Ostatnia aktualizacja:  3.03.2016
Zobacz również
fot. Facebook
Rozmowy z Henrykiem Gołębiewskim - premiera książki
Kolejna komedia romantyczna podbiła kina
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll