Artur Zaborski: Film "Ojcu", poświęcony ofiarom zbrodni stalinowskiej w Winnicy, wyreżyserowała pani razem z Dianą Skayą. Jak doszło do waszego spotkania?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska: Tak samo, jak to było w przypadku mojego pierwszego filmu „Piękne i bestia” – dokumentu o kobietach walczących z rakiem piersi – to nie ja znalazłam temat, tylko temat mnie. Tym razem dostarczyła go Diana, która przeszła przez długą drogę, próbując się ze mną spotkać. Mam tak wypełniony grafik, że zajęło to dwa lata. Jej upór zaimponował mi na tyle, że zainteresowałam się projektem, chociaż zazwyczaj nie angażuję się w krótkie filmy. Tym razem było inaczej.
Dlaczego?
Diana jest urodzoną w Armenii Polką, która wychowywała się z babcią, ciocią i mamą. Jedynie z ich przekazów zna opowieści o swoim dziadku, zamordowanym w Winnicy. Diana pokazała mi poemat swojej ciotki Aliny Bandrowskiej, zatytułowany "Ojcu". Jest to rekonstrukcja tragicznej historii jej ojca Adama Bandrowskiego, Kresowiaka, widziana oczyma jego trzyletniej córki Aliny. Po lekturze otworzyły mi się oczy. Uświadomiłam sobie, że mam do czynienia z utworem niezwykłej osoby. Poemat okazał się nie tylko bardzo intymny, ale też traktował o tym fragmencie polskiej historii, który niezwykle rzadko jest poruszany. Mamy małą wiedzę na temat mordu w Winnicy, świadomość społeczna tej tragedii jest bardzo niska.
Chciała pani dać głos ludziom zamordowanym w Winnicy?
Pomyślałam, że jeśli ja tego nie zrobię, to nie wiadomo, kiedy świat pozna historię Aliny i jej ojca, a także tysięcy innych pomordowanych w Winnicy. Pochyliłam się nad tym tematem, chcąc go nagłośnić, przypomnieć w sposób edukacyjny.
Co dokładnie ujęło panią w poemacie?
Kresy, które przypominają mi o tym, że mamy swoich wieszczów jak Mickiewicz czy Słowacki. Mieszkam w Kanadzie, i kiedy moja bohaterka mówi pięknym językiem Kresów, budzi się we mnie nostalgia oraz potrzeba powrotu na łono mojej kultury. Czytając go, przypomniałam sobie, jak ogromnym krajem była Polska za czasów Unii Polsko-Litewskiej, prężnym, tolerancyjnym, a potem jak rozdrapano nas na kawałki. Zrozumiałam, że Polska to nie tylko kraj wyznaczony współczesnymi granicami geograficznymi, ale i społeczeństwa, które nadal żyją w tych regionach, które kiedyś były częścią Polski. Dziś o tych ludziach zapominamy. O Podolu pamiętamy z książek Sienkiewicza. O Winnicy, która leży nieopodal, już nie. A w latach 30. XX wieku mieszkało tam około miliona Polaków. To zapomniana historia, którą trzeba odkryć na nowo. Sama ją odkrywałam, robiąc ten film. Docierałam do tej Polski, której nie znałam. Chcę, żeby tak samo mogli odkryć ją widzowie.
W tym miała pomóc forma dokumentalna, na którą się pani zdecydowała?
Chciałam być jednocześnie wierna poematowi, który pokochałam, jak i faktom historycznym. Nie miałam zamiaru uprawiać propagandy. Zależało mi na odtworzeniu historii ojca mojej bohaterki, jak i Polski. Diana przeprowadziła dokładne badania nad tym tematem. Jeździła do Winnicy, odwiedzała archiwa, gdzie zapoznawała się z dokumentami, które powoli są odtajniane. Jakby tego było mało, okazało się, że jest bardzo przedsiębiorcza. Uzyskała finansowanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych na projekt. Włożyła w to tyle pracy, że nie mogłam jej odmówić.
Mówi pani, że dzięki pracy nad filmem odkrywała historię Winnicy. Zapoznając się z jej brutalnością i bólem, nie miała pani jednak ochoty wnieść oskarżeń przeciwko winnym?
Nie można tak działać w dokumencie. Przynajmniej ja sobie na to nie pozwalam. Wyrobienie sobie zdania należy do widzów, nie do twórców. Mnie zależało na przekazaniu emocji mojej bohaterki. Cierpienie jest podstawą poematu "Ojcu". W związku z tym, musiało ono emanować także z filmu. Nie chciałam, żeby ten obraz był z emocji wyzuty. Odwrotnie, chciałam uderzyć w struny nostalgii za pięknem, które niesie ze sobą nasza kultura, i pokazać cząsteczkę tej Polski, która do dzisiaj w Winnicy jest.