PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
O aktorstwie, Krzysztofie Kieślowskim, „Excentrykach” i międzynarodowych koprodukcjach, z Maciejem Stuhrem rozmawia Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: Niedawno wyszedł box DVD z „Dekalogiem” Krzysztofa Kieślowskiego. Pan zagrał w dziesiątym odcinku. To był pański debiut filmowy. Jak pan go dziś wspomina?

Maciej Stuhr: To dla mnie prawdziwa nobilitacja, że swoją filmografię zaczynam od tak zacnego filmu i takiego reżysera. Już samo to, że mogłem osobiście poznać Krzysztofa Kieślowskiego, było dla mnie wówczas ogromnym przeżyciem. Mimo iż było to moje pierwsze zawodowe spotkanie z planem filmowym, to osobowość Krzysztofa nad nim górowała. Był dla mnie tak dużym autorytetem, że niemal wszystkie moje wspomnienia związane z „Dekalogiem”, dotyczą jego osoby.

Jakie to są wspomnienia?

MS:
Był osobą niezwykle ciepłą. Do dziś kojarzy mi się z kwintesencją męskości, czyli ze spokojem, opanowaniem, poczuciem humoru, ale także z dystansem oraz precyzyjnym diagnozowaniem rzeczywistości. Mimo wzrastającej popularności jego dzieł na świecie, on do końca pozostał szczerym i nieskomplikowanym człowiekiem.

A dzisiaj tenże „Dekalog” stanowi dla pana artystyczny punkt odniesienia?

MS:
Chętnie wracam do tych filmów. W całym „Dekalogu” wystąpiła przecież większość znanych aktorów schyłku lat 80. w Polsce, reprezentantów kilku pokoleń. Nawet jako początkujący pedagog stołecznej Akademii Teatralnej do studenckich ćwiczeń z kamerą wykorzystałem jedną ze scen z drugiego odcinka „Dekalogu”.

Lada dzień do kin wejdą "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy". Janusz Majewski przyznał, że zrobił ten film, aby przypomnieć, czym dla jego pokolenia była muzyka jazzowa. Była to również dla niego swoista podróż sentymentalna. Jak pan się w niej znalazł?

MS:
Pewnego dnia spotkałem pana Janusza w jednej ze stołecznych restauracji. On, zobaczywszy mnie, odparł że właśnie miał do mnie dzwonić. Zapytałem, dlaczego. Na co on odpowiedział: „Mam pomysł na film, ale zrealizuję go tylko wtedy, jak ty zgodzisz się w nim zagrać”. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się w to wierzyć, ale jeszcze tego samego dnia wieczorem miałem już na skrzynce mailowej scenariusz „Excentryków”. Oprócz propozycji ze strony pana Janusza, zdecydowałem się wystąpić w tym filmie także z innego powodu.

Jakiego? 

MS:
Obraz ten jest związany z muzyką, z którą rozstałem się w 1990 roku wraz z końcem edukacji w podstawowej szkole muzycznej. Od jakiegoś czasu zacząłem tęsknić za przekazywaniem uczuć i emocji poprzez dźwięki. Ten film dawał mi taką możliwość. Grany przeze mnie bohater jest puzonistą, a ja nigdy wcześniej nie ćwiczyłem na jakimkolwiek instrumencie dętym. Moją ambicją było, aby zawodowi puzoniści po obejrzeniu „Excentryków” powiedzieli: „Ok, aż tak dużej ściemy nie ma”.

Janusz Majewski podrzucił panu hasło: Humphrey Bogart, które miało być inspiracją do zagrania roli Fabiana Apanowicza. Jak pan je zinterpretował? 

MS:
Jeżeli już miałbym się do niego porównywać, to myślę, że to jest weselsza wersja tej niekwestionowanej ikony światowego kina. Wyciągnąłem dla siebie dwie cechy z bohatera bogartowskiego. Przede wszystkim: powściągliwość. To nigdy nie są postaci, które bez sensu gdzieś biegną, wrzeszczą i wypluwają z siebie flaki. Wręcz przeciwne, naokoło może się palić, a w tym samym czasie Humphrey siedziałby spokojnie, obserwował i zastanawiał, co o tym wszystkim myśleć. I szybko by się domyślił. Drugą cechę, jaką chciałem, żeby posiadał Fabian, jest klasa. Nawet jak się z Humphreya Bogarta zedrze muchę, krawat czy frak, to zawsze będzie ją miał.

Fabian Apanowicz wraca z Wielkiej Brytanii do Polski w 1957 roku, kilka miesięcy po gomułkowskiej odwilży. Mimo to wydaje się, że zupełnie nie pasuje ani do miejsca do którego przyjechał, ani do rzeczywistości, jaką zastał. 

MS:
Kompletnie nie pasuje. Po przeczytaniu scenariusza „Excentryków” od razu na usta cisnęło mi się pytanie: „Chłopie, czyś ty zwariował! Po coś ty z tego Londynu wrócił?”. A jego to właśnie bawi, że na przekór wszystkiemu wrócił. Jak tłumaczy jednej z bohaterek w nieco szczerszej rozmowie: „Usłyszałem w radiu, że mój idol umarł właśnie z przejedzenia. Wtedy postanowiłem wrócić, żeby samemu z tego powodu nie umrzeć ”.

W PRL-owskiej Polsce raczej mu to nie groziło.

MS:
Nie, chociaż przywozi ze sobą mienie przesiedleńcze, a w kieszeni dwa zwitki dolarów, które wygrał w karty. Dzięki temu przez pewien czas może wieść całkiem przyzwoite życie w dość nieprzyzwoitych czasach.

W filmie Fabian jeździ czerwonym bentleyem, którego również wygrał w karty. Scenograf Andrzej Haliński wraz z kierownikiem produkcji Tadeuszem Drewno dość długo szukali tego modelu.

MS:
Podobno już na etapie bezpośrednich przygotowań do produkcji, zastanawiali się nawet, gdzie w Anglii można znaleźć taki samochód i jak go sprowadzić do Polski. Po kilku dniach ktoś im jednak powiedział: „Słuchajcie, ale pod Warszawą ktoś ma takie auto”.

Maciej Stuhr i Natalia Rybicka w "Excentrykach". Fot. Next Film.

Fabian zakochuje się w pięknej Modeście. Miała ją zagrać Joanna Kulig. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć złamała nogę. W ostatniej chwili zastąpiła ją Natalia Rybicka. Jak pan sobie poradził z nagłą zmianą partnerki?

MS:
Bądźmy szczerzy. Po tym, co się stało Joasi, przez dwa dni w ekipie panowała żałoba i kompletny popłoch. Groziło nam nawet zerwanie zdjęć. Za sprawą działania chyba jakichś sił wyższych ten niezbyt często spotykane cechy jak przyjemna aparycja, zdolności wokalno-muzyczno-taneczne oraz kilkadziesiąt wolnych dni w zasadzie od zaraz, posiadała Natalia. Dzięki niej wszyscy wybrnęliśmy z ogromnych opresji. 

W „Excentrykach” gra pan Polaka uwikłanego w szpony systemu komunistycznego, którego jedną z emanacji są służby specjalne. W „Czerwonym kapitanie” Michala Kollara wciela się pan w postać młodego policjanta, który w Czechosłowacji, na krótko przed jej rozpadem na dwa państwa, odkrywa ciemne karty tamtejszej komunistycznej bezpieki.

MS:
„Czerwony kapitan” to zanurzona trochę w kinie noir ekranizacja pierwszej części bestsellerowej serii kryminałów słowackiego pisarza Dominika Dana. Jej bohaterem jest grany przeze mnie młody detektyw Richard Krauz. Stara się rozwikłać sprawę pewnego mordu ze wszelkimi tego konsekwencjami.

Na planie „Czerwonego kapitana” spotkał się pan m.in. z legendą słowackiego kina Ladislavem Chudíkiem, znanym u nas przede wszystkim z roli doktora Sowy w serialu „Szpital na peryferiach”.

MS:
Kiedy go poznałem był niezwykle dystyngowanym, starszym i już bardzo schorowanym panem. Na Słowacji wszyscy go znają i kochają. Spędziłem z nim dwa dni na planie filmowym. Do końca widać było w nim przemożną chęć bycia aktywnym. To była jego ostatnia rola. Zagrał epizod księdza. Jest to istotna kreacja, bo film rozpoczyna się w połowie 1992 roku, w momencie kiedy na jednym z bratysławskich cmentarzy robotnicy wykopują szkielet z gwoździem w czaszce. Richard Krauz rozpoczyna śledztwo, które prowadzi go m.in. do powiązań czechosłowackiej służby bezpieczeństwa z Kościołem. To był w czasie komunizmu spory problem w tym kraju.

Ladislav Chudík i Maciej Stuhr na planie "Czerwonego kapitana". Fot. Facebook/Maciej Stuhr. 

Czy przed zdjęciami przeczytał pan „Czerwonego kapitana” w oryginale?

MS:
(Śmiech). Nie, chociaż myślę, że przez pierwszy tom udałoby mi się przebrnąć.

Pytam, bo z tego co wiem, to w filmie mówi pan po słowacku.

MS:
Gram po słowacku, ale tak naprawdę zgadzają się tylko ruchy moich ust, pod które swój głos podłożył słowacki aktor. Richard Krauz musi bowiem nie tylko mówić po słowacku, ale w dodatku z bratysławskim akcentem. Niestety aż takich zdolności językowych nie posiadam.

„Czerwony kapitan” to już kolejna po „Winie truskawkowym”, „Operacji Dunaj” i „Konfidencie” polsko-czesko-słowacka koprodukcja, w jakiej wziął pan udział. Skąd takie zamiłowanie do naszych południowych sąsiadów?

MS:
Jest w tym trochę przypadku. Jak się gdzieś zapuści mały korzonek, to on czasami kiełkuje. Moje życie tak się potoczyło, że kilkakrotnie jako aktor brałem udział w zdjęciach w Bratysławie, Pradze czy Ołomuńcu. Myślę, że „Czerwony kapitan” zdecyduje o moim być albo nie być na filmowym rynku w Czechach i na Słowacji. Albo tamtejsza publiczność mnie kupi, albo nie. Za rok zobaczymy, czy będę czesko-słowackim aktorem.  

Od czasu do czasu występuje pan również w naszych komediach romantycznych. Ostatnio w bijących rekordy popularności „Listach do M. 2”. Niedługo zobaczymy pana w „Planecie Singli”. Co panu dają takie role? 

MS:
Swoją przygodę z aktorstwem zaczynałem w kabarecie. Z tamtych czasów, a może nawet z jeszcze wcześniejszych, mam niebywałą słabość do rozśmieszania  ludzi. Widzom, którzy borykają się ze spłatą czynszu czy kredytu, włamaniem do samochodu czy zgubieniem kluczy do domu, chcę dać trochę radości, żeby się na moment rozluźnili. Czasami w tym widzę większą misję niż w ciągłym wstrząsaniu światem i biciu w tarabany.
Mam oczywiście świadomość, że w Polsce do tej pory powstało niewiele dobrych komedii romantycznych. Jedną z nich są dla mnie na przykład „Listy do M.”. Spore nadzieje wiążę również z „Planetą Singli”, która wejdzie do kin już w lutym.
Dwaj producenci, Radek Drabik i Michał Chaciński, przyszli do mnie dwa lata temu, stawiając sobie za honor zrobienie komedii romantycznej, której nie będzie trzeba się wstydzić. Powiedziałem im, że jeżeli uda im się nakręcić obraz, który zadziała na ludzkie emocje, będzie zarazem śmieszny i romantyczny, to ja w to wchodzę. Przez blisko dwa lata powstawał scenariusz. Co jakiś czas z rosnącą satysfakcją oglądałem efekty tej pracy.

Pisano go trochę pod pana, odtwórcę jednej z dwóch głównych ról?

MS:
Rzeczywiście byłem jedną z pierwszych osób zatrudnionych do tego projektu.            


 Maciej Stuhr w filmie "Planeta Singli". Fot. Kino Świat.

Ile jest jeszcze w dzisiejszym aktorstwie tzw. misji, a na ile jest to już tylko domena rozrywki?    

MS:
Nic mnie tak nie drażni jak aktorzy, którzy chodzą i mówią, że mają tzw. misję. To od razu wydaje mi się tyleż groźne, co podejrzane. Ja nie uważam się za człowieka z misją. Wolę o sobie myśleć jako o rzemieślniku. Ale czasami się po cichu modlę, żeby zrobić w życiu kilka rzeczy, które zostaną zapamiętane, będą czymś więcej niż zwykłym rzemiosłem.  

Zauważa pan już w swoim dorobku takie kreacje?

MS:
Jeśli chodzi o teatr, to wymieniłbym spektakle Krzysztofa Warlikowskiego. Natomiast w kinie zupełnie odrębną kategorię stanowi dla mnie "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego. Ten film jest dla mnie zupełnie wyjątkowy. Nie tylko dlatego, że zagrałem w nim niezwykle istotną rolę i że dostałem za nią nagrodę. Wiąże się z nim również cała walka o niego, co odbiło się na moim życiu filmową siekierą. Ważnymi filmami są dla mnie również „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej oraz „Obława” Marcina Krzyształowicza. Osobny rozdział stanowi dla mnie współpraca z ojcem przy „Pogodzie na jutro” i „Obywatelu”. 

Od niedawna jest pan również wykładowcą warszawskiej Akademii Teatralnej. Co pan radzi studentom, którzy nierzadko marzą o osiągnięciu pańskiej pozycji w zawodzie aktora?

MS:
Mówię im przede wszystkim, żeby traktowali ten zawód jako rzemiosło. Żeby nauczyli się głośno i wyraźnie mówić i starali się ciągnąć w górę. Żeby nie dorabiali filozofii tam, gdzie jej nie ma. I życzę im szczęścia, bo w tej profesji to jest równie potrzebne, co praca i talent.

A gdzie pan szuka kolejnych wyzwań artystycznych?

MS:
Bardzo się uradowałem z tych przygód zagranicznych, o których już wcześniej mówiliśmy. Cieszę się również, że po tych siekierach i konfidentach w okupacyjnym młynie, wróciłem do nieco lżejszego repertuaru. Co dalej? Spróbowałem w tym zawodzie już bardzo wielu rzeczy, ale ciągle mam nadzieję, że jeszcze czymś mnie zaskoczy.
  


Marcin Zawiśliński
SFP
Ostatnia aktualizacja:  11.01.2016
Zobacz również
fot. Next Film
"Zjednoczone Stany Miłości" w Konkursie Głównym Berlinale
Against Gravity wprowadza plakat artystyczny
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll