Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Na ekrany naszych kin wchodzi – nagrodzony w Gdyni Srebrnymi Lwami – film Janusza Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Z reżyserem, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 1/2016), rozmawia Jerzy Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już 15 stycznia.
Jerzy Armata: Jaka jest geneza „Excentryków…”?
Janusz Majewski: Mieszkałem ponad dwadzieścia lat na Mazurach, niedaleko Ełku, na tzw. Mazurach Garbatych, przepiękna okolica. Wyprowadziliśmy się z Warszawy i zamieszkaliśmy tam na stałe. Ełk jest miastem, w którym zawsze dużo się działo. Kiedyś zorganizowano tam Zaduszki Jazzowe, było to jakieś osiem lat temu. Przyjechał Wojtek Karolak z zespołem. Znamy się z Wojtkiem od lat, jeszcze z czasów krakowskich. Mieszkaliśmy blisko siebie. Pamiętam, że zawsze podziwiał mnie, zwłaszcza dlatego, iż byłem starszy od niego i miałem rower. Mnie natomiast fascynował wygląd jego ojca, który był profesorem w Akademii Sztuk Pięknych, a nosił się jak dyplomata, zawsze nienagannie ubrany, wzór dżentelmena w starym stylu. To wspomnienie z młodości. Później z Wojtkiem nieraz spotykaliśmy się, na początku lat 60. zrobiłem krótki dokument Opus jazz, w którym grał na fortepianie z zespołem Andrzeja Kurylewicza. A wracając jeszcze do przeszłości, warto wspomnieć, że w Krakowie uczęszczałem do Liceum im. Króla Jana Sobieskiego, do którego – klasę niżej – chodził Andrzej Trzaskowski. Kiedyś zrobiliśmy rewię szkolną – on grał po raz pierwszy na fortepianie, a ja go zapowiadałem. Kiedy wiele lat później poznał mnie z Willisem Conoverem, legendą jazzu, który zapowiadał Trzaskowskiego w swoich audycjach „Time for Jazz”, powiedziałem mu: „Ale ja byłem pierwszy!”, za to on, którego audycji słuchałem latami, był moim pierwszym nauczycielem angielskiego w wersji nowojorskiej.
Kraków po wojnie był mocno ujazzowiony, nawet wtedy, gdy jazz musiał zejść do katakumb, grano go w Piwnicy Pod Baranami czy w mieszkaniach prywatnych.
Warto wspomnieć, że zaraz po wojnie trafiło na ekrany polskich kin kilka amerykańskich filmów muzycznych, m.in. „Serenada w Dolinie Słońca”, ze słynną orkiestrą Glenna Millera. Widziałem ten film jedenaście razy! Nie z powodu dość głupkowatej akcji, ale fantastycznej muzyki. W Krakowie też próbowano grać taką muzykę, wykonywała ją np. orkiestra Kazimierza Turewicza. Do Polski przyjechał wtedy świetny czeski big-band Karela Vlacha, pojechałem z kolegami do Katowic na jego koncert. I tak się zaczęła u mnie wielka miłość do tej muzyki…
… której jest pan wierny do chwili obecnej, czego dowodem „Excentrycy…”
Miłość od pierwszego wejrzenia.
Właściwie od pierwszego słyszenia. A wracając do Wojciecha Karolaka…
…i do współczesności. A więc przyjechał do Ełku na Zaduszki, dał piękny koncert. Po występie zaprosiliśmy go z kolegami z zespołu do nas na kolację. I stała się rzecz straszna, Wojtek po koncercie wpadł do zapadni i złamał rękę. Pianista – rękę w nadgarstku! Parę dni później odbyło się w Olsztynie sympozjum z udziałem artystów, ludzi kultury mieszkających na Warmii i Mazurach. Usadzono mnie przy stoliku, przy którym siedział już Włodzimierz Kowalewski, którego wcześniej nie znałem. Rozpoczyna się dyskusja o różnych miejscowych wydarzeniach i inicjatywach kulturalnych, ja z aprobatą opowiadam o wspomnianych Zaduszkach Jazzowych. I wtedy mój sąsiad mówi: „A wie pan, ja napisałem powieść z jazzem w roli głównej”. Przysłał mi swoją książkę, przeczytałem i pomyślałem: „To jest materiał na film!”. Ale potem zająłem się "Małą maturą", a książkę dałem mojemu producentowi Włodkowi Niderhausowi. On ją przeczytał i mówi: „To jest dla ciebie, musisz z niej zrobić film”. Ja na to: „Ale to nie będzie taki tani film”. A on: „To już zostaw mnie”. Pana Kowalewskiego więc poprosiłem o napisanie scenariusza według swojej książki, a ponieważ nigdy tego nie robił, wysłałem mu amerykański podręcznik do pisania scenariuszy, który właśnie ukazał się w języku polskim. On, człowiek skrupulatny, przeczytał wszystko i napisał. Scenariusz został dobrze przyjęty przez komisję ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, dostaliśmy obietnicę dofinansowania 50 proc. budżetu, pozostało poszukać pozostałej części pieniędzy, czyli czterech milionów, bo budżet opiewał na osiem. Zaczęliśmy chodzić po bankach, była to dla mnie straszliwa golgota. Te stalowe oblicza, które kompletnie nie wiedzą, o co nam chodzi… No ale chodziliśmy, chodziliśmy i w końcu wychodziliśmy. Dzięki Markowi Żydowiczowi, szefowi Camerimage, dostaliśmy potężny zastrzyk finansowy od kujawsko-pomorskiego wojewody, potem doszła Agora jako koproducent, dołączyła Telewizja Polska. I jakoś złożyliśmy budżet.
Janusz Majewski: Mieszkałem ponad dwadzieścia lat na Mazurach, niedaleko Ełku, na tzw. Mazurach Garbatych, przepiękna okolica. Wyprowadziliśmy się z Warszawy i zamieszkaliśmy tam na stałe. Ełk jest miastem, w którym zawsze dużo się działo. Kiedyś zorganizowano tam Zaduszki Jazzowe, było to jakieś osiem lat temu. Przyjechał Wojtek Karolak z zespołem. Znamy się z Wojtkiem od lat, jeszcze z czasów krakowskich. Mieszkaliśmy blisko siebie. Pamiętam, że zawsze podziwiał mnie, zwłaszcza dlatego, iż byłem starszy od niego i miałem rower. Mnie natomiast fascynował wygląd jego ojca, który był profesorem w Akademii Sztuk Pięknych, a nosił się jak dyplomata, zawsze nienagannie ubrany, wzór dżentelmena w starym stylu. To wspomnienie z młodości. Później z Wojtkiem nieraz spotykaliśmy się, na początku lat 60. zrobiłem krótki dokument Opus jazz, w którym grał na fortepianie z zespołem Andrzeja Kurylewicza. A wracając jeszcze do przeszłości, warto wspomnieć, że w Krakowie uczęszczałem do Liceum im. Króla Jana Sobieskiego, do którego – klasę niżej – chodził Andrzej Trzaskowski. Kiedyś zrobiliśmy rewię szkolną – on grał po raz pierwszy na fortepianie, a ja go zapowiadałem. Kiedy wiele lat później poznał mnie z Willisem Conoverem, legendą jazzu, który zapowiadał Trzaskowskiego w swoich audycjach „Time for Jazz”, powiedziałem mu: „Ale ja byłem pierwszy!”, za to on, którego audycji słuchałem latami, był moim pierwszym nauczycielem angielskiego w wersji nowojorskiej.
Kraków po wojnie był mocno ujazzowiony, nawet wtedy, gdy jazz musiał zejść do katakumb, grano go w Piwnicy Pod Baranami czy w mieszkaniach prywatnych.
Warto wspomnieć, że zaraz po wojnie trafiło na ekrany polskich kin kilka amerykańskich filmów muzycznych, m.in. „Serenada w Dolinie Słońca”, ze słynną orkiestrą Glenna Millera. Widziałem ten film jedenaście razy! Nie z powodu dość głupkowatej akcji, ale fantastycznej muzyki. W Krakowie też próbowano grać taką muzykę, wykonywała ją np. orkiestra Kazimierza Turewicza. Do Polski przyjechał wtedy świetny czeski big-band Karela Vlacha, pojechałem z kolegami do Katowic na jego koncert. I tak się zaczęła u mnie wielka miłość do tej muzyki…
… której jest pan wierny do chwili obecnej, czego dowodem „Excentrycy…”
Miłość od pierwszego wejrzenia.
Właściwie od pierwszego słyszenia. A wracając do Wojciecha Karolaka…
…i do współczesności. A więc przyjechał do Ełku na Zaduszki, dał piękny koncert. Po występie zaprosiliśmy go z kolegami z zespołu do nas na kolację. I stała się rzecz straszna, Wojtek po koncercie wpadł do zapadni i złamał rękę. Pianista – rękę w nadgarstku! Parę dni później odbyło się w Olsztynie sympozjum z udziałem artystów, ludzi kultury mieszkających na Warmii i Mazurach. Usadzono mnie przy stoliku, przy którym siedział już Włodzimierz Kowalewski, którego wcześniej nie znałem. Rozpoczyna się dyskusja o różnych miejscowych wydarzeniach i inicjatywach kulturalnych, ja z aprobatą opowiadam o wspomnianych Zaduszkach Jazzowych. I wtedy mój sąsiad mówi: „A wie pan, ja napisałem powieść z jazzem w roli głównej”. Przysłał mi swoją książkę, przeczytałem i pomyślałem: „To jest materiał na film!”. Ale potem zająłem się "Małą maturą", a książkę dałem mojemu producentowi Włodkowi Niderhausowi. On ją przeczytał i mówi: „To jest dla ciebie, musisz z niej zrobić film”. Ja na to: „Ale to nie będzie taki tani film”. A on: „To już zostaw mnie”. Pana Kowalewskiego więc poprosiłem o napisanie scenariusza według swojej książki, a ponieważ nigdy tego nie robił, wysłałem mu amerykański podręcznik do pisania scenariuszy, który właśnie ukazał się w języku polskim. On, człowiek skrupulatny, przeczytał wszystko i napisał. Scenariusz został dobrze przyjęty przez komisję ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, dostaliśmy obietnicę dofinansowania 50 proc. budżetu, pozostało poszukać pozostałej części pieniędzy, czyli czterech milionów, bo budżet opiewał na osiem. Zaczęliśmy chodzić po bankach, była to dla mnie straszliwa golgota. Te stalowe oblicza, które kompletnie nie wiedzą, o co nam chodzi… No ale chodziliśmy, chodziliśmy i w końcu wychodziliśmy. Dzięki Markowi Żydowiczowi, szefowi Camerimage, dostaliśmy potężny zastrzyk finansowy od kujawsko-pomorskiego wojewody, potem doszła Agora jako koproducent, dołączyła Telewizja Polska. I jakoś złożyliśmy budżet.
Jerzy Armata
Magazyn Filmowy SFP 01/2016
Ostatnia aktualizacja: 7.01.2016
fot. Next Film
Dawid Ogrodnik z Vincentem Casselem w filmie o rodzinie cyrkowców
Rok 2015 w polskiej animacji: trendy, festiwale, tytuły
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024