PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Beatą Poźniak, aktorką i reżyserką filmową oraz teatralną, od lat mieszkającą i tworzącą w Stanach Zjednoczonych, rozmawia Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: W połowie lat 80. XX wieku jako młodziutka aktorka miała już pani w swoim dorobku role w popularnym serialu telewizyjnym „Życie Kamila Kuranta” oraz w „Szczęśliwym brzegu” Andrzeja Konica i „Kronice wypadków miłosnych” Andrzeja Wajdy.  To wręcz wymarzony początek kariery. Mimo to postanowiła pani wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Dlaczego?

Beata Poźniak:
Zostałam wychowana przez mamę. Mój biologiczny ojciec odnalazł się po wielu latach właśnie w Stanach Zjednoczonych. Po prostu, postanowiłam do niego pojechać, żeby wreszcie bliżej go poznać. Mieszkał w Nowym Jorku. Jak już tam dotarłam, zdecydowałam się zostać. Wpadłam na pomysł, aby napisać pracę magisterską o tym, jak szkoli się aktora amerykańskiego. W tym celu zrobiłam m.in. wywiady z wykładowcami z Lee Strasberg Studio, Stella Adler Academy etc. Wkrótce zaczęłam też grać w tamtejszych teatrach na off-Broadwayu. Dorabiałam również jako fotomodelka.

Po kilku latach z Nowego Jorku - miasta teatrów, przeniosła się pani do Los Angeles – miasta filmu.


BP: Moją młodzieńczą inspiracją był teatr, jaki tworzyli Witkacy, Różewicz, Grotowski i Mrożek, a w filmie Jean Cocteau i Luis Bunuel. Tuż po przyjeździe do Miasta Aniołów rozpoczął się mój romans z reżyserią teatralną. Założyłam Teatr Dyskordia.

Skąd ta nazwa?


BP:
Kiedyś Fryderyk Nietsche powiedział, że z chaosu wyłania się porządek. To było moje ówczesne motto. Dyskordia znaczy chaos, a w szerszym sensie również to, że wszystko jest możliwe. Takie też było moje ówczesne życie i stan umysł. I taki był mój teatr - poszukujący, eksperymentalny. To była druga połowa lat 80. Zaczęłam sama pisać sztuki, reżyserować je, grać w nich i produkować je. Chodziłam od firmy do firmy, od przedsiębiorcy do przedsiębiorcy i zbierałam pieniądze na kolejne przedstawienia. Nie dostawałam żadnych grantów.
Pierwsza moja sztuka, „Poeticus umbilicus”, była o pępowinie, która przechodzi różne reinkarnacje. W końcu zostaje przecięta i odnajduje swoją tożsamość. Dopiero po latach uzmysłowiłam sobie, że ten spektakl był trochę o mnie. Zakwalifikował się m.in. na festiwal teatralny Petera Sellersa, gdzie odniósł spory sukces. Wtedy poproszono mnie, żebym wyreżyserowała drugą część tej opowieści - „The return of umbilicus”. Także się spodobała. Potem robiłam kolejne spektakle, ale w Los Angeles trudno wyżyć z samego teatru. Postanowiłam spróbować swoich sił w filmie.

Brzmi to niesamowicie, ale w amerykańskim kinie zadebiutowała pani rolą w słynnym "JFK" Olivera Stone'a. Jak do tego doszło?

BP: Dostałam się tam po wieloetapowym castingu. Prezydent John Fitzgerald Kennedy to jeden z największych bohaterów tragicznych w historii Stanów Zjednoczonych. Od momentu, kiedy Stone zapowiedział, że będzie robił o nim film, amerykańskie media śledziły każdy jego krok. Każda amerykańska gwiazda chciała zagrać choćby epizod w tym filmie. Dziennikarze niemal codziennie informowali: „Jack Lemmon dostał rolę, Walter Matthau znalazł się w obsadzie”.

Od początku chciała pani zagrać Marinę Oswald, żonę Lee Harveya Oswalda, domniemanego mordercy prezydenta Kennedy'ego?


BP: Tak. Kiedy zaczęłam się interesować tym filmem, dowiedziałam się, że szczegółowy scenariusz jeszcze nie powstał. W związku z tym na castingu trzeba będzie improwizować na temat wybranej postaci. Wybrałam Marinę Oswald, bo czułam że jest mi do niej najbliżej mentalnie. Poszłam do biblioteki. Przejrzałam wszystkie dostępne informacje, artykuły i jedyną biografię na jej temat. Przyznam, że nie było tego zbyt wiele. Przy okazji przeczytałam również 26 tomów akt komisji Warrena.

Jej celem było szczegółowe zbadanie sprawy zabójstwa prezydenta Kennedy'ego.

BP:
To wszystko tak mnie wciągnęło, że mijał już miesiąc, a ja ciągle siedziałam w tej bibliotece i czytam wszystko, co się dało już nie tylko o Marinie Oswald, ale także o relacjach między Oswaldami a rodziną Kennedy'ch.
W tym samym czasie CNN zrobił materiał o moim teatrze.W dniu, kiedy go wyemitowano, na tej samej antenie pojawił się również wywiad z Oliverem Stonem, który opowiadał o swojej ostatniej superprodukcji "Urodzony 4 lipca".
Kiedy wysłałam swoje CV wraz ze zdjęciem, na którym byłam podobna do prawdziwej Mariny Oswald, do agencji rekrutującej aktorów na casting do "JFK", ktoś skojarzył mnie z tamtego reportażu. To pomogło mi, mimo braku własnego agenta, w dostaniu się na pierwsze przesłuchanie.

Jak ono przebiegało?

BP: Wcieliłam się w Marinę Oswald, która odpowiadała na pytania agentów FBI.  Robiłam to błyskawicznie, bo byłam bardzo dobrze przygotowana. Wiedziałam nawet to, że Marina nie zwracała się do swojego męża Lee. Mówiła do niego Alik. Tak ich to zachwyciło, że całe nagranie wysłano od razu do Stone'a.
Dopiero wtedy po raz pierwszy spotkała się pani z Oliverem Stonem.
Weszłam do jego gabinetu. Siedział za wielkim biurkiem pełnym różnych dokumentów. Przywita łsię ze mną i powiedział: „Widziałem, co zrobiłaś na castingu. Teraz chciałbym, żebyś zaprezentowała swoją  Marinę Oswald przede mną”. Widziałam, że podobała mu się moja improwizacja, ale ciągle czegoś szukał. W pewnym momencie zasugerował, że Marina musi się też przecież denerwować, wściekać na coś. A ja w tym momencie tyleż gwałtownie co instynktownie chwyciłam leżące na jego biurku scenariusze i książki i krzyknęłam: „Alik, Ciebie ciągle nie ma w domu”. Pamiętam, że był bardzo zaskoczony.  To spotkanie odbyło się w styczniu, a dopiero w kwietniu zadzwonił do mnie przedstawiciel Warner Brothers z informacją, że jeszcze nie dostałam tej roli, ale jestem najpoważniejszą kandydatką. Szukano po prostu gwiazd amerykańskiego kina, które mogłyby przyjąć tę rolę. Dopiero po kolejnych dwóch-trzech tygodniach widziałam, że to jednak ja zagram Marinę Oswald.   

Poszła pani za ciosem i postanowiła spotkać się z mieszkającą wówczas w Dallas żoną Lee Harveya Oswalda, którego w filmie gra Gary Oldman.


BP: Miałam do niej mnóstwo pytań. Poprosiłam Stone'a, czy mógłby zorganizować takie spotkanie. Powiedział, że jego ludzie próbowali je już zaaranżować, ale Marina Oswald odmówiła, co więcej, w ogóle nie chce z nimi współpracować. Je jednak nalegałam. Zapytałam Stone'a, czy sama mogłabym do niej napisać. Odparł krótko: „Good luck”.
Zdobyłam do niej telefon. Zadzwoniłam, a ona... zgodziła się na krótką rozmowę. Poleciałam z Los Angeles do Dallas. Weszłam do pokoju, w którym na mnie czekała wraz z kilkoma innymi osobami. Stała i nerwowo paliła papierosa. Spojrzała na mnie i odparła: „No, rzeczywiście jesteś ładna. Możesz mnie zagrać”. Żeby rozładować tę napiętą sytuację, wyjęłam z kieszeni zdjęcie, które specjalnie ze sobą zabrałam, a które przedstawiało Leningrad. Wiedziałam, że Marina pochodzi z tego miasta, tam też wyszła za mąż za Lee Oswalda. Jak stała, tak nagle usiadła. Powiedziała mi później, że kiedy zobaczyła tę fotografię, od razu wróciło do niej całe dzieciństwo, młodość i miasto, do którego po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych już nigdy nie wróciła. Zmiękła i zaczęła się powoli przede mną otwierać.  
    
To nie było Wasze jedyne spotkanie.

BP:
Widziałyśmy się jeszcze kilkakrotnie. Przez kilka dni mieszkałam też u niej w domu w Dallas. Opowiedziała mi sporo o swoim życiu w Związku Radzieckim. Wiele z tego, co mi zdradziła, Stone wykorzystał później w swoim filmie. Mimo, że w "JFK" zagrałam tylko epizod, to praca nad rolą Mariny zajęła mi prawie rok. 

Potem George Lucas zaproponował pani rolę w jednym z półtoragodzinnych odcinków popularnego serialu ”Kroniki młodego Indiany Jonesa”, poświęconym rewolucji październikowej.

BP: To było niesamowite przeżycie, kiedy jako najbliższa przyjaciółka młodego Indiany Jonesa przemawiam do tłumów i obalam rosyjski rząd.  

Następnie pojawiły się kolejne serialowe role m.in. w takich produkcjach jak.: „Babilon 5”, „Melrose Place” czy „J.A.G. Wojskowe Biuro Śledcze”.


BP: Mam świadomość, że w Stanach Zjednoczonych jestem bardziej znana jako aktorka telewizyjna niż filmowa. Cieszę się z tego, bo lubię grać w serialach. Odpowiada mi szybkie tempo pracy na planie filmowym. Jedną z moich ulubionych jest rola podwójnej agentki Mossadu i CIA w serialu „J.A.G. Wojskowe Biuro Śledcze”. Cenię też rolę malarki w „Szaleję za tobą”.

W 2001 roku wyreżyserowała pani swój pierwszy film. 

BP:
Do tego czasu zagrałam w sumie już w ponad czterdziestu filmach i serialach telewizyjnych. Siedząc długo na planach, zawsze wykorzystywałam wolny czas na rozmowy z operatorami filmowymi i reżyserami. To była moja szkoła filmowa. Na planie "JFK" w montażowni poznałam Toma Nordberga, który wiele lat później zmontował moje debiutanckie „Mnemosyne”.
 
Skąd wziął się pomysł na ten krótki metraż?

BP:
Zacznę od tego, że oprócz tego, że jestem aktorką i reżyserką, to również maluję obrazy. Jestem takim wolnym, niespokojnym duchem. Lubię cały czas coś tworzyć. Na jednej z moich wystaw słynny filmowy script doctor i guru scenarzystów Syd Field zainteresował się jednym z moich obrazów zatytułowanym właśnie „Mnemosyne”. Zasugerował, że warto byłoby, aby ktoś z tej inspiracji zrobił film. Zaskoczona, a następnie sprowokowana tym stwierdzeniem odparłam: „OK, ja to wyreżyseruję, jeśli ty napiszesz scenariusz”. Ku mojemu zdziwieniu przystał na tę propozycję. To był jedyny film, do którego napisał scenariusz. 

Czym jest tytułowe mnemosyne?


BP:
To jest matka pamięci. Poprzez tę bohaterkę, jej głos, powracamy do różnych wydarzeń, które poruszyły bądź wstrząsnęły historią świata od czasów starożytnych do współczesności. Poznajemy odmienne kultury i tradycje. Obserwujemy ciągłe zmiany granic i związane z nimi tragedie ludzkie. Ale jest w tym filmie również miłość, seks, poród, małe dzieci i przyszłość.
 


Dwa lata temu zrealizowała pani film eksperymentalny ”People on the Bridge”, zainspirowany wierszem Wisławy Szymborskiej zatytułowanym „Ludzie na moście”.


BP: Pomysł na nakręcenie tego filmu zrodził się w mojej głowie przy okazji propozycji, jaką złożyło mi wydawnictwo Random House. Chcieli, żebym przeczytała historię Katarzyny Wielkiej. Powstał 19-godzinny audiobook, który odniósł sukces. Potem ja zaproponowałam im audiobook z poezją Szymborskiej. Ostatecznie nie udało się tego zrealizować. Wtedy pomyślałam o eksperymentalnym kolażu artystycznym, poświęconym jej twórczości. Do współpracy zaangażowałam Hammer Museum w Los Angeles. Wtedy postanowiłam też, że zrobię film na podstawie jej wiersza „Ludzie na moście”.

Dlaczego akurat ten utwór? 

BP: To jest wiersz o upływającym czasie i przemijaniu, ale także o mostach, które potrafią nam przybliżać odmienne tradycje i kultury. A ja chciałam przybliżyć amerykańskiej publiczności twórczość niemal tam nieznanej polskiej noblistki.

Wiem, że ma pani pomysły na kolejne filmy. A co z aktorstwem?

BP: W tym roku zagrałam w krótkometrażowym dramacie wojennym Davida Gersona „All These Voices”. Wcieliłam się w postać Beaty - Żydówki, która przeżyła obóz w Oświęcimiu. Jej ciało przetrwało, ale dusza gdzieś uleciała. To było dla mnie tym bardziej ciekawe doświadczenie, bo przy tej okazji po latach powróciłam do aktorsko-teatralnych ćwiczeń Grotowskiego. 
We współczesnym kinie wolałabym jednak zagrać Johna, bo on rzeczywiście ma coś do zagrania. Aktorkom z mojego pokolenia oferuje się dziś, niestety głównie role matek bądź żon, które niczego wielkiego nie kreują. Zazwyczaj stanowią tło bądź ozdobnik dla męża, szefa lub dziadka. Mi nie chodzi o wielkie role. Mogłabym wypowiedzieć nawet jedno zdanie, ale niech ono będzie znaczące. 

Beata Poźniak jako Żydówka Beata w filmie "All These Voices".

O ciekawsze role kobiece zabiega pani także jako członkini zarządu aktorskich związków zawodowych.


BP:
Właśnie wybrano mnie już na trzecią z kolei roczną kadencję. Moja praca polega na walce o takie kreacje m.in. podczas żmudnych negocjacji z amerykańskimi studiami telewizyjnymi i filmowymi. Sugerujemy im również, jakich aktorów powinni zatrudniać. Zdarza się, że sami dofinansowujemy projekty filmowe. Dbamy też o nasze tantiemy.

Odrębny obszar pani aktywności stanowią audiobooki. O jednym z nich już mówiliśmy. Najnowszy, w jakim panią usłyszeliśmy, został przez „Washington Post” uznany niedawno za najlepszy audiobook 2015 roku.


BP: To już czwarty audiobook z moim udziałem. 11-godzinny „The Tsar of Love and Techno” popularnego amerykańskiego pisarza Anthony'ego Marry jest napisany pięknym, wręcz akademickim językiem. Dlatego tym bardziej cieszę się z tego wyróżnienia.

Mimo iż co jakiś czas ma pani styczność z kinem komercyjnym i światem celebrytów, to odnoszę wrażenie, że cały czas stara się pani być artystką eksperymentalną.

BP: To prawda. Lubię eksperymentować, bo wtedy czuję, że się rozwijam. Paul Newman powiedział kiedyś, że bycie celebrytą jest równoznaczne ze śmiercią własnej duszy. I ja się z taką diagnozą zgadzam.


Marcin Zawiśliński
SFP
Ostatnia aktualizacja:  4.01.2016
Zobacz również
fot. M. Stokłosa
Nagrody im. Cybulskiego i Michałka – znamy skład Jury
"Intruz" nominowany do szwedzkich "Oscarów"
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll