PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  27.12.2015
O mistrzach, sztuce dokumentu i najnowszych filmach, z operatorem filmowym Wojciechem Staroniem rozmawia Marcin Zawiśliński.
Marcin Zawiśliński: Powiedziałeś kiedyś, że wychowałeś się na filmach Ingmara Bergmana, Krzysztofa Kieślowskiego i Andrieja Tarkowskiego. Co każdy z nich Ci dał?

Wojciech Staroń: Filmy Tarkowskiego dały mi ducha, czyli coś co się wyczuwa poza tym, co widać. To jest taka sytuacja, w której obraz jest tylko zewnętrzną warstwą opowieści, która toczy się pod czymś zupełnie niewidzialnym. Bergman zaraził mnie fascynacją natury i psychologii. Natomiast od Kieślowskiego zaczerpnąłem prawdę dokumentalnej obserwacji, dochodzenia do istotnych uogólnień na podstawie obserwacji pozornie prostych sytuacji życiowych.

W jaki sposób wybierasz bohaterów bądź tematy swoich filmów?

WS: Ja ich nie wybieram. One przychodzą do mnie same. Czekam na nie. Zarówno jako autor zdjęć jak i reżyser staram się wprowadzić w stan zdziwienia światem. To pozwala mi nawet w zwykłej sytuacji dostrzec coś niezwykłego.

Widać to na przykład w „Don Juanie”, który wygrał niedawno niezwykle prestiżowy festiwal w Amsterdamie (IDFA). Jest to opowieść o 22-letnim Olegu, studencie z Niżnego Nowogrodu, który pomimo autyzmu, chce się usamodzielnić i znaleźć miłość.

WS: Nawet tak do końca nie wiemy, czy to rzeczywiście jest autyzm, ale na pewno jest to jakaś forma wyobcowania.

Oleg, bohater filmu "Don Juan". Fot. Materiały prasowe.
 
Trudno filmuje się taką osobę?

WS: Nie, bo razem z Jerzym Śladkowskim zaprzyjaźniliśmy się z Olegiem. Poza tym, najpierw mieliśmy zupełnie inny pomysł na ten film. Chcieliśmy zrobić dokument o słynnym rosyjskim terapeucie i psychiatrze, specjalizującym się w różnego rodzaju neurozach. Będąc u niego, spotkaliśmy jednego z jego pacjentów. To był właśnie Oleg. Miał w sobie coś z księcia Myszkina w „Idiocie” Fiodora Dostojewskiego. Jest idealistą, który chciałby przejść przez życie bez żadnej rysy. Natomiast stale styka się okrucieństwem współczesnego świata, który ciągle go odrzuca, wyśmiewa.
Kiedy poznaliśmy Olega, ten kończył właśnie studia i chciał się usamodzielnić. Myślał nawet o założeniu rodziny. Do tej pory mieszkał u matki, z którą łączyła go bardzo toksyczna relacja. Matka z jednej strony poświęciła całe swoje życie, żeby pomimo ułomności syna, wykształcić go. Z drugiej strony, jako samotna kobieta bardzo go do siebie przywiązała. Natomiast Oleg był już na takim etapie swojego życia, że chciał się od niej uwolnić, zmienić charakter ich wzajemnych relacji. Zamierzał się od niej wyprowadzić, znaleźć sobie dziewczynę etc... W tym celu przechodził różne terapie.

Jakie?


WS: Jedną z najciekawszych, którą notabene pokazujemy w naszym filmie, było uczęszczanie na zajęcia aktorskie w szkole teatralnej. Spotykał się tam z reżyserem, z pięknymi aktorkami. Miał wystąpić w sztuce teatralnej jako Don Juan. Naprawdę dużo ciekawych rzeczy dzieje się w tym filmie...

… ale bez happy endu.

WS: Oleg nawiązuje co prawda relację z młodą dziewczyną, ale ta relacje już od samego początku jest skazana na niepowodzenie. Kobieta zatrzymuje się na etapie przyjaźni, a on chciałby pójść krok dalej... Przy okazji poznajemy jednak niezwykły świat człowieka, na którego w normalnych okolicznościach w ogóle nie zwrócilibyśmy uwagi.

"Don Juan" to kolejny film, jaki stworzyłeś wspólnie z reżyserem Jerzym Śladkowskim. Jak zaczęła się wasza współpraca?

WS: Naszym pierwszym filmem był „American Family”. Potem robiliśmy "Raj" o parze staruszków, będących u schyłku życia, "Fabrykę Wódki" w Rosji. A ostatnio nakręciliśmy „Amnezję”, przypominającą o pogromie kieleckim.
Wszystkie filmy, jakie do tej pory nakręciliśmy, charakteryzuje spójność artystyczna. Razem szukamy filmowych środków, by uciekać od publicystyki i reportażowej ilustracji. Nie „używamy” na przykład wywiadów. W naszej pracy bazujemy na subiektywnej obserwacji, w którą wplatamy fabularną konstrukcję, świadomie dynamizując niektóre sceny.

W „Amnezji” powracacie do jednej z najbardziej wstydliwych kart w powojennej historii Polski.

WS: Tak,ale to jest film nie tylko o tym, dlaczego 4 lipca 1946 roku w Kielcach ludzie przyzwolili na taką tragedię, ale także o tym, czemu wypierają ją z własnej pamięci. Im bardziej zagłębialiśmy się w ten temat, tym bardziej uzmysławialiśmy sobie okrucieństwo tego, co się tam wydarzyło, rozgrzeszając przy okazji postronnych obserwatorów. Realizując „Amnezję” chcieliśmy pokazać pewien mechanizm psychologiczny, który paraliżuje zwykłych ludzi, odbiera im odwagę niesienia pomocy innym, w tym przypadku Żydom. W tym sensie jest to dokument o sile strachu.

"Amnezja" jest opowiedziana z perspektywy polskiego emigranta mieszkającego na co dzień w Stanach Zjednoczonych, który dowiaduje się, że jego dziadek był zamieszany w pogrom kielecki po stronie oprawców.


WS: Dziadek Piotra pracował w fabryce, z której wyszli mordercy, a on, jego wnuk, nic o tym nie wiedział. Dziadek nigdy mu o tym nie mówił. Ta zmowa milczenia była punktem wyjścia do naszego filmu.

W tle tej tragicznej historii, obserwujemy również spór, jaki Piotr toczy z własną matką, córką dziadka z Kielc.

WS: Matka Piotra - w sensie symbolicznym - była głosem ówczesnego społeczeństwa polskiego, które akceptowało zmowę milczenia.

W 2015 roku roku zrealizowałeś zdjęcia do jeszcze jednego dokumentu - „Czas niedokończony. Wiersze księdza Jana Twardowskiego”. Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z księdzem?

WS: Jako dziecko wraz z rodzicami chodziłem na msze, które odprawiał ks. Twardowski w kościele Sióstr Wizytek w Warszawie. Podobało mi się to, że prawił bardzo krótkie kazania i wygłaszał je po polsku i po francusku. Odkąd pamiętam miał w sobie takie ciepło i dobroć. Czytałem również jego wiersze. Jest w nich wiele głębokich myśli wypowiadanych nie wprost. Dla mnie to jest wielka poezja.

„Czas niedokończony...” ma jednak swój początek dziesięć lat wcześniej. Wtedy z Dariuszem Gajewskim zrealizowaliście „Tak”, wasz pierwszy dokument, którego bohaterem jest ks. Twardowski.


WS: Kiedy powstawał „Tak” moja żona, która odpowiadała w tamtym filmie za dźwięk, była w ciąży. I ks. Twardowski ciągle ją podpytywał: „Jak się czujesz? Jakie imię będzie miała dziewczynka?”. Pamiętam, że bardzo ciepło na nas reagował. To był człowiek, który afirmował życie. Lubił spotkania z ludźmi. I właśnie to staraliśmy się zarejestrować.
 
Poza planem filmowym prowadziłeś z nim jakieś rozmowy?

WS: Nie. Był już na tyle słaby, że nie mieliśmy takiej okazji. W pewnym momencie musieliśmy już nawet przerwać dalsze zdjęcia. Kilka miesięcy później zmarł.

Wspomnianą już - można powiedzieć - drugą część opowieści o życiu i twórczości ks. Twardowskiego nakręciliście specjalnie na setną rocznicę Jego urodzin.

WS: Tym razem Darek poprosił mnie, żebym z z kamerą śledził życie wybranych ludzi, dla których poezja ks. Twardowskiego jest ważna. Filmujemy ich przy różnych okazjach, nawet takich jak narodziny dziecka jednej z bohaterek.

Przyznam, że wygląda to bardzo naturalnie. Jak Ci się to udaje robić? Notabene nie tylko w tym filmie. W „Braciach” również prezentujesz niezwykle intymny portret dwóch zżytych ze sobą osób. Śledzisz niemal każdy ich krok.


WS: Zawsze zależy mi na tym, aby kamera nie była intruzem, ale przyjacielem bohatera. Żeby ludzie czuli się ze mną dobrze. W pewnym sensie staram się być niewidzialny. Wydaje mi się, że dokumenty powinny być tak robione, aby ich bohaterowie mieli poczucie afirmacji własnego życia. Ja jestem z kamerą po to, aby pokazać ten fenomen.

Bohaterami „Braci” są Alfons i Mieczysław Kułakowscy, którzy po wielu latach na wygnaniu i emigracji, pod koniec lat 90. XX wieku postanawiają wrócić do ukochanej Polski.

WS: Obaj urodzili się w latach 20. XX wieku w polskiej rodzinie na tzw. Kresach. W latach 30. Stalin deportował niemal wszystkich mieszkających tam Polaków na Syberię. Alfons i Mieczysław razem z rodzicami trafili do łagru, w którym ciężko pracowali. Jako kilkunastoletni chłopcy uciekli stamtąd. Po wybuchu wojny Mieczysław trafił do technikum geodezyjnego i zaczął się kształcić na kartografa. Kiedy Niemcy zaczęli okrążać teren Uzbekistanu i Kazachstanu, został wysłany na ekspedycję, w ramach której rysował mapy obu obszarów. To uchroniło go przed wysłaniem na front. Przez ten czas Alfons tułał się po różnych miejscach. Obaj bracia odnaleźli się ponownie przed końcem wojny i pozostali na stałe w Kazachstanie.
Po wojnie Alfons skończył Akademię Sztuk Pięknych w Ałma-Acie. Stawał się wybitnym pejzażystą. Wielokrotnie towarzyszył Mieczysławowi podczas jego ekspedycji geodezyjno-kartograficznych i malował obrazy.
 
 Alfons i Mieczysław Kułakowscy - bohaterowie filmu "Bracia". Fot. Wojciech Staroń.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że warto byłoby zrobić o nich film?


WS: W 2006 roku. Zobaczyłem wtedy archiwalne materiały, jakie Mieczysław nakręcił na kamerach 8mm i 16mm podczas swoich wypraw geodezyjno-kartograficznych. Poczułem, że jest w tych filmikach jakiś magnetyzm, nieodkryta tajemnica przeszłości.

Z fragmentów tych filmików można się jedynie domyślać, że w Kazachstanie prowadzili bardzo bujne życie. Z Twojego filmu nie dowiemy się jednak, jak ono wyglądało. Dlaczego?

WS: Z Alfonsem i Mieczysławem nagrałem mnóstwo wielogodzinnych rozmów, zarówno o ich tragicznej ale i bardzo wesołej przeszłości. Nigdy nie wywarły one jednak na mnie tak silnego wrażenia, co obserwacja ich codziennego życia po przyjeździe do Polski. Wolałem braci milczących czy też sporadycznie rozmawiających ze sobą, aniżeli ich nawet najbarwniejsze opowieści sprzed lat. Ten film powstawał blisko 7 lat. Okazał się dla mnie wielką przygodą. Na początku nie wiedziałem, dokąd ona mnie zaprowadzi. A zaprowadziła do z pozoru niewidocznego braterstwa, które ujawnia się szczególnie w trudnych sytuacjach.
Alfons zawsze powtarzał, że kochają Polskę, Rosję i Kazachstan. Obaj zawsze trzymali się z dala od polityki. To pozwoliło im nie tylko przetrwać, ale również na jak największe czerpanie z każdej z tych kultur. W każdym ze wspomnianych krajów zostawili kawałek siebie, ale również wzięli coś dla siebie.

Przy realizacji „Braci” zebrałeś mnóstwo materiału, który nie wszedł później do tego dokumentu. Zamierzasz go jeszcze jakoś wykorzystać?

WS: Mamy plan stworzenia wirtualnego archiwum Kułakowskich. Opowiedzielibyśmy w nim o ich niezwykłej przeszłości, w której niczym w zwierciadle odbijałaby się historia Polski XX wieku. Dołączylibyśmy do tej opowieści np. wirtualną wystawę prac malarskich Alfonsa w technologii 3D.

Za Tobą również zdjęcia do „Ptaków śpiewających w Kigali”. Pracę przy tym filmie zaczynałeś z Krzysztofem Krauze. To on kilkanaście lat wcześniej wprowadził Ciebie do świata fabuły.

WS: Z Krzysiem łączy mnie bardzo wiele. Jego duch jest we mnie ciągle żywy. Posiadał nieprawdopodobny dar fascynacji otaczającym światem. Zaraził mnie tym. Dla realizacji swojej wizji filmu potrafił „rzucić się w przepaść”. Zarówno dla niego jak i dla mnie bardzo ważne jest to, żeby robić filmy po coś, a nie tylko dla zaspokojenia własnego ego.

Waszym pierwszym filmem był "Plac Zbawiciela".

WS:
To był mój debiut fabularny. Bardzo trudny. Krzysiek zaprosił mnie do współpracy po tym, jak zobaczył moją dokumentalną „Syberyjską lekcję”. Podszedł do mnie i powiedział: „Następny film będziemy robić razem”. I tak też się stało.
"Plac Zbawiciela" był filmem anty-fotograficznym. Tych jakże realistycznych, obserwacyjnych zdjęć nikt jednak w Polsce nie zauważył. Dopiero, ku zdziwieniu polskiego środowiska filmowego, docenił je na Camerimage Dick Pope, operator Mike’a Leigh. Potem z Krzysztofem i jego żoną Joanną zrealizowaliśmy jeszcze wspólnie „Papuszę”.

Do tej pory robiłeś filmy m.in. w Polsce, na Syberii oraz w Argentynie. Dzięki „Ptakom...” mogłeś po raz pierwszy pracować w Afryce.

WS: W Rwandzie spędziłem 50 dni. To rzeczywiście było dla mnie niezwykłe doświadczenie. Kręciliśmy tam sceny z dwóch okresów. Z czasu ludobójstwa, kiedy główne bohaterki uciekają do Polski oraz sceny ich powrotu do Rwandy już po rzezi, do której doszło w 1994 roku. Wiele ujęć powstawało w pobliżu autentycznych miejsc pamięci.
 
Jakiego typu zdjęć możemy się spodziewać?

WS: To będzie kameralne kino z obiektywem „przyklejonym” do bohatera. Widzowie znajdą się w świecie ptaków, osadzonym w ascetycznym krajobrazie. Także i w tym filmie przyroda będzie intensywna i wielobarwna, ale zupełnie inna niż w „Papuszy”, inna niż w „Nikiforze” i inna niż w „Braciach”.

Zarówno Krzysztof Kieślowski jak również Jacek Bławut, z którym współpracowałeś przy filmie "Jeszcze nie wieczór", w pewnym momencie swojej drogi artystycznej definitywnie zrezygnowali z robienia dokumentów, koncentrując się wyłącznie na fabułach. Chciałbyś kiedyś podążyć ich śladem?

WS: Mam wrażenie, że ostatnie moje filmy można byłoby spokojnie nazwać fabularnymi.  Ale póki co styl pracy „dokumentalnej” wydaje mi się bardziej twórczy niż przy fabule. Robiąc takie filmy, smakuję życie. Natomiast podczas realizacji konwencjonalnych fabuł funkcjonuje się w ciągłym napięciu, w sztywnych ramach, jakie wyznacza choćby ilość ludzi na planie. Myślę, że każdy reżyser filmu fabularnego jest bardzo narażony na stres i bardzo łatwo może stracić wrażliwość. Jeżeli kiedykolwiek coś pociągnęłoby mnie-reżysera w kierunku filmu aktorskiego, byłoby to związane z poszukiwaniem nowej formy, innej dynamiki planu zdjęciowego, odejściem od kina ilustracyjnego, dekoracyjnego.


Marcin Zawiśliński
SFP
Ostatnia aktualizacja:  5.02.2016
Zobacz również
fot. Akpa
List Gildii Reżyserów Polskich do premier Szydło ws. "Idy"
"Słaba płeć?", czyli korpoświat na Nowy Rok
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll