PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  31.07.2015
Ze znakomitym scenografem, Andrzejem Halińskim, który 25 sierpnia obchodził będzie 70. urodziny, rozmawia Andrzej Bukowiecki. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać na łamach „Magazynu Filmowego” (nr 8/2015 już 10 sierpnia.
Andrzej Bukowiecki: „Magazyn…” zamieszcza twoje wspomnienia zebrane w książce „10 000 dni filmowej podróży”, która ukazała się nakładem warszawskiego wydawnictwa „Prószyński i S-ka” w 2002 roku. Doprowadziłeś je do „Ogniem i mieczem” i „Starej baśni” Jerzego Hoffmana. Pierwszy film powstał pod koniec XX wieku, drugi – w początkach XXI. Z jakimi uczuciami witałeś przełom stuleci?

Andrzej Haliński: Zabrzmi to niezbyt poważnie, ale kiedy nadszedł rok 2000, byłem bardzo zdziwiony, że go dożyłem. A przecież miałem wtedy dopiero 55 lat. Tylko że o roku 2000 zacząłem myśleć około trzydziestki. Z tamtej perspektywy czasowej mógł mi się nie rysować różowo.

Czas przełomu wieków w polskim kinie był ciekawy, gdyż z jednej strony miało ono już za sobą najgorszą fazę kryzysu artystyczno-organizacyjnego, jaki przechodziło w związku z transformacją ustrojową państwa, z drugiej zaś okres prosperity, związany z uchwaleniem nowej Ustawy o kinematografii i powstaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, jeszcze wówczas nie nadszedł. Jak pod tym kątem zapamiętałeś tamte lata?

Miałem na nie inne spojrzenie niż większość moich kolegów. Przyznaję, że nie od razu doceniłem pozytywny trend, który zaczął się wtedy rysować, bo nie byłem w pełni świadomy tego, co go poprzedzało: tych najcięższych czasów, w których wielu polskich filmowców, czego im współczuję, miesiącami wyczekiwało telefonu z propozycją pracy. Otóż ja ten okres, co potem niektórzy z goryczą mi wypominali, spędziłem głównie za granicą. Jeśli wpadałem do kraju, to raczej prywatnie, a przy tych okazjach udawało się coś zrobić w Teatrze Telewizji, ewentualnie film telewizyjny z Januszem Majewskim – „Diabelską edukację”. Chociaż już w tej lepszej, drugiej połowie lat 90., zdarzyły mi się dwie fabuły kinowe – „Nocne graffiti” Macieja Dutkiewicza oraz „Sztos”, debiut reżyserski Olafa Lubaszenki. W  USA i Kanadzie też nie zawsze było mi lekko, o czym może jeszcze porozmawiamy. Tymczasem, kiedy tuż przed rozpoczęciem produkcji „Ogniem i mieczem” znów pojawiłem się w Polsce, sądząc, że i tym razem tylko „na chwilę”, zaczął tu wracać boom filmowy. Po realizowanym w komfortowych warunkach supergigancie Hoffmana posypały się kolejne propozycje, krótko mówiąc miałem miękkie lądowanie. Postanowiłem zostać w kraju na stałe.

Czy po uchwaleniu ustawy i powołaniu do życia PISF dostrzegłeś dalszą poprawę sytuacji w kinematografii?


Oczywiście, chociaż trudno mi mówić o tym z dystansem, gdyż jako aktywny członek SFP, na ile mogłem, energicznie włączyłem się w prace nad ustawą.

Jeszcze raz wracam do przełomu stuleci, by poznać twoją opinię o naporze cyfryzacji kina, który wtedy się zaczął. Do filmów robionych tradycyjnymi metodami coraz szerszym strumieniem wlewała się, także na twoje, scenograficzne, poletko, grafika komputerowa. Jak ją przyjąłeś?


Dzięki pobytowi za granicą byłem na nią przygotowany. Pomyśl, że ja opuszczałem Polskę po zrobieniu scenografii do „C.K. Dezerterów” Janusza Majewskiego, w połowie lat 80.! U nas komputery służyły wtedy co najwyżej do gier dla dzieci. Mojego pierwszego peceta nabyłem w Ameryce. W pracy zawodowej za oceanem komputerów raczej nie używałem. Miałem jeden film, w Kanadzie, w którym dziewczynka trzymała się kurczowo rynny wieżowca, ale spadała na ziemię. W hali stanęła dekoracja dwóch pięter budynku, wysoka na 6 metrów. U jej podnóża rozłożono nadmuchiwany materac, cały zielony, bo służył jako green screen. Dziewczynka bezpiecznie lądowała na tym materacu, a ja dopiero na ekranie zobaczyłem, że graficy komputerowi fantastycznie wykreowali głęboką czeluść, w którą leciała niby z wielkiej wysokości.

Lubisz grafikę komputerową?

Jestem nią zafascynowany, widzę w niej przyszłość kina, choć i zagrożenie dla tego, co my scenografowie robimy, bo może ona zdominować scenografię tradycyjną. Wraz z Andrzejem Wojnachem, szefem Koła Cyfrowych Form Filmowych w SFP, zainicjowaliśmy festiwal filmowej scenografii cyfrowej, BlueBox, który odbywa się w Olsztynie. Przecież dzisiaj już chyba w każdym filmie jest jakiś wygenerowany komputerem widok za oknem. Żaden szanujący się scenograf nie wstawi tam malowanej zastawki, bo nawet dzieci, które na co dzień oglądają realistyczne gry komputerowe, by go wyśmiały. Grafika komputerowa to wielka oszczędność czasu i pieniędzy.


Andrzej Bukowiecki
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja:  31.07.2015
Zobacz również
fot. Archiwum prywatne Andrzeja Halińskiego
Andrzej Wajda wyróżniony przez władze stolicy
Kiedy zobaczymy "Intruza"?
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll