Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z Magnusem Von Hornem i Mariuszem Włodarskim, twórcami filmu „Intruz”, rozmawia Kuba Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 6/2015), już 10 czerwca 2015 roku.
Kuba Armata: Kiedy rozpoczęły się prace nad „Intruzem”?
Magnus Von Horn: Zaczęliśmy rozwijać ten projekt jakieś pięć lat temu. "Intruz" to w pewnym sensie przedłużenie moich wcześniejszych krótkich filmów. Wciąż interesuje mnie temat zła i poszukiwanie człowieczeństwa tam, gdzie wydaje się, że w ogóle go nie ma. Pociąga mnie opowiadanie o ludziach, którzy w konsekwencji swoich czynów spychani są na margines. Chodzi o to, by siebie samego „wstawić” w tę sytuację. Żeby zadać sobie kilka pytań – czy ja mógłbym zabić, jak zareagowałbym w określonej sytuacji? Nie chcieliśmy uczynić bohaterem naszego filmu psychopaty, bo z taką osobą trudno się identyfikować. Co innego z normalnym, przeciętnym człowiekiem. W każdym z nas może siedzieć coś takiego. Jeżeli ktoś to neguje i mówi, że w jego przypadku tak nie jest, to ja mu nie wierzę.
Mariusz Włodarski: Traktujemy to trochę jako zamknięcie tryptyku, na który składają się jeszcze krótkie filmy „Echo” i „Bez śniegu”. „Echo” skupiało się na rekonstrukcji zbrodni, „Bez śniegu” na rzeczach, które doprowadziły do aktu agresji. Teraz chcieliśmy zająć się tym, co się dzieje z człowiekiem po odsiadce, kiedy dopuściwszy się wcześniej zbrodni, wraca do świata i stara się w nim normalnie funkcjonować.
Ważną osobą w kontekście scenariusza jest Andrzej Mellin. Nazwaliście go nawet script sparingpartnerem.
M.vH.: To określenie dobrze pasuje, bo nasza współpraca przypominała trochę pojedynek bokserski. Andrzeja znam od pierwszego roku Szkoły Filmowej w Łodzi. Był moim profesorem, a teraz jest kolegą. Spotkałem się z dużą ilością script doctorów z całej Europy, którzy oczywiście też jakoś mi pomogli, ale uznałem, że Andrzej jest do tego projektu najlepszy. Zadziałała zwykła ludzka sympatia i jakaś chemia, bo on dobrze wie, o czym chcę opowiadać. Andrzej sam wyszedł z inicjatywą, był bardzo aktywny przez cały czas. Mam wrażenie, że nie traktował tego jako pracy, a raczej jak przyjemność.
Czy doświadczenie związane ze współpracą scenariuszową z Anną Kazejak przy „Obietnicy” było pomocne?
M.vH.: Taki rodzaj współpracy, jaki mieliśmy z Anią, zawsze jest wartościowy, ale dotyczył zupełnie innych projektów i myślę, że bardziej pomógł jej niż mnie. Od dawna interesuje mnie podobna problematyka, bo temu poświęcone były moje krótkie filmy i mam już na ten temat jakąś wiedzę. Napisanie scenariusza „Obietnicy” zajęło rok, „Intruza” aż trzy lata. Współpraca z Anią przyszła też w istotnym momencie. Byliśmy wtedy trochę podłamani, bo sprawy związane z realizacją „Intruza” zaczęły się poważnie komplikować.
Mówicie o momencie, kiedy aktor, który miał zagrać główną rolę, na dwa tygodnie przed zdjęciami zrezygnował.
M.vH.: Taka sytuacja miała miejsce dwa razy. Szybko znaleźliśmy całą obsadę z wyjątkiem głównego bohatera, który rzecz jasna był najważniejszy. Zależało mi na tym, żeby był to naturszczyk, a najlepiej chłopak pochodzący ze wsi. Udało nam się znaleźć świetnego kandydata, introwertycznego, z bardzo intrygującą twarzą, a do tego obdarzonego talentem, choć zupełnie tego nieświadomego. Nie był do końca zdecydowany i ostatecznie nam odmówił. Mieliśmy wtedy jeszcze dwa miesiące do planu, więc nie było paniki. Choć trudno było o tym chłopaku zapomnieć. Drugi kandydat do roli zrezygnował dwa tygodnie przed zdjęciami z powodów osobistych. Musieliśmy zerwać plan. To był chyba najtrudniejszy moment, choć i jakaś forma weryfikacji. Straciliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy, ale nasi współpracownicy rozumieli tę sytuację. Mieliśmy też poczucie, że za długo siedzimy w tym projekcie, żeby w pół drogi rezygnować. Chcieliśmy walczyć do końca.
Mariusz Włodarski: Traktujemy to trochę jako zamknięcie tryptyku, na który składają się jeszcze krótkie filmy „Echo” i „Bez śniegu”. „Echo” skupiało się na rekonstrukcji zbrodni, „Bez śniegu” na rzeczach, które doprowadziły do aktu agresji. Teraz chcieliśmy zająć się tym, co się dzieje z człowiekiem po odsiadce, kiedy dopuściwszy się wcześniej zbrodni, wraca do świata i stara się w nim normalnie funkcjonować.
Ważną osobą w kontekście scenariusza jest Andrzej Mellin. Nazwaliście go nawet script sparingpartnerem.
M.vH.: To określenie dobrze pasuje, bo nasza współpraca przypominała trochę pojedynek bokserski. Andrzeja znam od pierwszego roku Szkoły Filmowej w Łodzi. Był moim profesorem, a teraz jest kolegą. Spotkałem się z dużą ilością script doctorów z całej Europy, którzy oczywiście też jakoś mi pomogli, ale uznałem, że Andrzej jest do tego projektu najlepszy. Zadziałała zwykła ludzka sympatia i jakaś chemia, bo on dobrze wie, o czym chcę opowiadać. Andrzej sam wyszedł z inicjatywą, był bardzo aktywny przez cały czas. Mam wrażenie, że nie traktował tego jako pracy, a raczej jak przyjemność.
Czy doświadczenie związane ze współpracą scenariuszową z Anną Kazejak przy „Obietnicy” było pomocne?
M.vH.: Taki rodzaj współpracy, jaki mieliśmy z Anią, zawsze jest wartościowy, ale dotyczył zupełnie innych projektów i myślę, że bardziej pomógł jej niż mnie. Od dawna interesuje mnie podobna problematyka, bo temu poświęcone były moje krótkie filmy i mam już na ten temat jakąś wiedzę. Napisanie scenariusza „Obietnicy” zajęło rok, „Intruza” aż trzy lata. Współpraca z Anią przyszła też w istotnym momencie. Byliśmy wtedy trochę podłamani, bo sprawy związane z realizacją „Intruza” zaczęły się poważnie komplikować.
Mówicie o momencie, kiedy aktor, który miał zagrać główną rolę, na dwa tygodnie przed zdjęciami zrezygnował.
M.vH.: Taka sytuacja miała miejsce dwa razy. Szybko znaleźliśmy całą obsadę z wyjątkiem głównego bohatera, który rzecz jasna był najważniejszy. Zależało mi na tym, żeby był to naturszczyk, a najlepiej chłopak pochodzący ze wsi. Udało nam się znaleźć świetnego kandydata, introwertycznego, z bardzo intrygującą twarzą, a do tego obdarzonego talentem, choć zupełnie tego nieświadomego. Nie był do końca zdecydowany i ostatecznie nam odmówił. Mieliśmy wtedy jeszcze dwa miesiące do planu, więc nie było paniki. Choć trudno było o tym chłopaku zapomnieć. Drugi kandydat do roli zrezygnował dwa tygodnie przed zdjęciami z powodów osobistych. Musieliśmy zerwać plan. To był chyba najtrudniejszy moment, choć i jakaś forma weryfikacji. Straciliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy, ale nasi współpracownicy rozumieli tę sytuację. Mieliśmy też poczucie, że za długo siedzimy w tym projekcie, żeby w pół drogi rezygnować. Chcieliśmy walczyć do końca.
Kuba Armata
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja: 4.01.2016
fot. Lava Films/Zentropa International Sweden
55. KFF: co się kręci lub właśnie nakręciło
Nie żyje Kurt Weber
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024