Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Na ekrany naszych kin wchodzi „Polskie gówno”, debiutancki film Grzegorza Jankowskiego. Z reżyserem rozmawia Krzysztof Spór. Oto fragment wywiadu, który ukaże się w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 2/2015), już 10 lutego.
"Polskie gówno" to kolejny późny reżyserski debiut w polskim kinie. Dlaczego tak długo czekaliśmy na twój pierwszy film?
Byłem pierwszym rocznikiem w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Napisałem tam wspólnie z Grażyną Trelą i Darkiem Glazerem scenariusz zatytułowany "Chrzest". To był tekst trochę o moim życiu, trochę o życiu moich kumpli z bloku. Nie udało mi się jednak przebić z tym materiałem do producentów i w końcu kupił go ode mnie Marcin Wrona. Po tym jak ukończyłem Szkołę Wajdy, wróciłem do telewizji. Robiłem tam m.in. cykl „Po godzinach”, a potem „Łossskot” z Tymonem Tymańskim. W czasie jednej z naszych rozmów Tymon zasugerował, by zrobić film o zespole, o tym co dzieje się podczas trasy. Ja zaproponowałem wtedy nakręcenie musicalu i dokumentalny sposób opowiadania części filmu. Był 2008 rok i tak się to zaczęło.
Stworzyliście z Tymonem Tymańskim zgrany zespół.
Ja po prostu wytrzymuję to ADHD Tymona, przynajmniej tak mi się wydaje. To jest facet, który przychodzi do ciebie, wrzuca ci granat do głowy i ty musisz sobie z tym poradzić. Wiadomo, że w tym granacie jest strasznie dużo treści – szczerej, wrażliwej i absurdalnej. Tymona rozpierała energia, trzeba było to tylko wykorzystać i starać się, by było to naturalne. Tymon kiedyś powiedział, że jest wyspą, którą opływam i przenoszę w inne miejsce, a on nawet nie wie, kiedy to się wydarza. W każdym razie wzięliśmy chłopaków, kamerę i powiedzieliśmy: „robimy". Wtedy pojawił się Grzesiek Halama i Tomek Kronenberg – współproducent filmu, obaj weszli bardzo mocno w ten projekt. Bez dopracowanego scenariusza i bez lokacji, wsiedliśmy w dwa busy – jeden zespołu, drugi ekipy i pojechaliśmy w trasę. To było 14 dni ekstremalnie trudnej i kosztownej pracy.
Jak wspominasz ten pierwszy etap zdjęć?
To było szaleństwo. Kilkanaście godzin zdjęć dziennie, dużo improwizacji. Część scen wyszła bardzo dobrze, części nie ogarnęliśmy organizacyjnie. Potrzebowaliśmy jeszcze dwudziestu dni zdjęciowych, by skończyć film. Pospolite ruszenie i naiwna chęć zrobienia filmu rozbiła się o brak pieniędzy. Jednak te pierwsze zdjęcia były o tyle cenne, że gdy wróciliśmy po kilku latach na drugi etap, to byliśmy w tych samych miejscach i mieliśmy ze sobą świetną dokumentację.
To zapewne doprowadziło do chwil zwątpienia w projekt.
Był taki moment dwuletniej przerwy pomiędzy dwoma etapami zdjęć. Zrobiliśmy wtedy demo i chcieliśmy przejść się po branży, by zainteresować kogoś projektem. To było ostre dziesięć minut, które pokazaliśmy kilku znanym producentom. Dwójka z nich spojrzała na nas z przerażeniem. Przez dwa i pół roku byliśmy w takim zawieszeniu. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to wszystko się sypie, że trzeba działać dalej niezależnie, namówiłem do współpracy przyjaciół – operatora Tomka Madejskiego, montażystkę Agnieszkę Glińską i ponownie jako producenta wykonawczego Tomka Kronenberga. Tymon namówił aktorów, a przez to, że nigdy nie dał ciała i jest wierny temu co robi, nikt mu nie odmówił. Prace ruszyły.
Co się zmieniło po okresie przerwy?
Trochę głowy umeblował nam Wojtek Smarzowski. Zrozumieliśmy, że powinniśmy jeszcze mocniej skupić się na bohaterach. Mnie najbardziej zainspirowała rola Roberta Brylewskiego, który wcielił się w Stana Gudeyko. To oczywiście postać fikcyjna, ale wiele tekstów, którymi mówi Robert w „Polskim gównie” jest obrazem jego wrażliwości. I to przekłada się na sam film.
Byłem pierwszym rocznikiem w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Napisałem tam wspólnie z Grażyną Trelą i Darkiem Glazerem scenariusz zatytułowany "Chrzest". To był tekst trochę o moim życiu, trochę o życiu moich kumpli z bloku. Nie udało mi się jednak przebić z tym materiałem do producentów i w końcu kupił go ode mnie Marcin Wrona. Po tym jak ukończyłem Szkołę Wajdy, wróciłem do telewizji. Robiłem tam m.in. cykl „Po godzinach”, a potem „Łossskot” z Tymonem Tymańskim. W czasie jednej z naszych rozmów Tymon zasugerował, by zrobić film o zespole, o tym co dzieje się podczas trasy. Ja zaproponowałem wtedy nakręcenie musicalu i dokumentalny sposób opowiadania części filmu. Był 2008 rok i tak się to zaczęło.
Stworzyliście z Tymonem Tymańskim zgrany zespół.
Ja po prostu wytrzymuję to ADHD Tymona, przynajmniej tak mi się wydaje. To jest facet, który przychodzi do ciebie, wrzuca ci granat do głowy i ty musisz sobie z tym poradzić. Wiadomo, że w tym granacie jest strasznie dużo treści – szczerej, wrażliwej i absurdalnej. Tymona rozpierała energia, trzeba było to tylko wykorzystać i starać się, by było to naturalne. Tymon kiedyś powiedział, że jest wyspą, którą opływam i przenoszę w inne miejsce, a on nawet nie wie, kiedy to się wydarza. W każdym razie wzięliśmy chłopaków, kamerę i powiedzieliśmy: „robimy". Wtedy pojawił się Grzesiek Halama i Tomek Kronenberg – współproducent filmu, obaj weszli bardzo mocno w ten projekt. Bez dopracowanego scenariusza i bez lokacji, wsiedliśmy w dwa busy – jeden zespołu, drugi ekipy i pojechaliśmy w trasę. To było 14 dni ekstremalnie trudnej i kosztownej pracy.
Jak wspominasz ten pierwszy etap zdjęć?
To było szaleństwo. Kilkanaście godzin zdjęć dziennie, dużo improwizacji. Część scen wyszła bardzo dobrze, części nie ogarnęliśmy organizacyjnie. Potrzebowaliśmy jeszcze dwudziestu dni zdjęciowych, by skończyć film. Pospolite ruszenie i naiwna chęć zrobienia filmu rozbiła się o brak pieniędzy. Jednak te pierwsze zdjęcia były o tyle cenne, że gdy wróciliśmy po kilku latach na drugi etap, to byliśmy w tych samych miejscach i mieliśmy ze sobą świetną dokumentację.
To zapewne doprowadziło do chwil zwątpienia w projekt.
Był taki moment dwuletniej przerwy pomiędzy dwoma etapami zdjęć. Zrobiliśmy wtedy demo i chcieliśmy przejść się po branży, by zainteresować kogoś projektem. To było ostre dziesięć minut, które pokazaliśmy kilku znanym producentom. Dwójka z nich spojrzała na nas z przerażeniem. Przez dwa i pół roku byliśmy w takim zawieszeniu. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to wszystko się sypie, że trzeba działać dalej niezależnie, namówiłem do współpracy przyjaciół – operatora Tomka Madejskiego, montażystkę Agnieszkę Glińską i ponownie jako producenta wykonawczego Tomka Kronenberga. Tymon namówił aktorów, a przez to, że nigdy nie dał ciała i jest wierny temu co robi, nikt mu nie odmówił. Prace ruszyły.
Co się zmieniło po okresie przerwy?
Trochę głowy umeblował nam Wojtek Smarzowski. Zrozumieliśmy, że powinniśmy jeszcze mocniej skupić się na bohaterach. Mnie najbardziej zainspirowała rola Roberta Brylewskiego, który wcielił się w Stana Gudeyko. To oczywiście postać fikcyjna, ale wiele tekstów, którymi mówi Robert w „Polskim gównie” jest obrazem jego wrażliwości. I to przekłada się na sam film.
PZ
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja: 6.02.2015
fot. Next Film
#IdaTheFilm - wystawa w Muzeum Kinematografii
Jubileusz Danuty Szaflarskiej
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024