Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z Piersem Handlingiem, dyrektorem festiwalu w Toronto, który z uwagą śledzi polskie kino, w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 12/2014) rozmawia Ola Salwa. Oto fragment tego wywiadu, który w całości ukaże się na łamach pisma już 10 grudnia.
Kieruje pan festiwalem w Toronto od dwudziestu lat, wcześniej pracował pan jako dyrektor artystyczny. Jak wtedy wyglądał festiwal?
Był ceniony przez lokalną publiczność, zaczynał już zdobywać międzynarodowe uznanie. Cztery lata wcześniej zmieniliśmy się w organizację działającą przez cały rok, przejęliśmy filmotekę i jej archiwa, zaczynała się też budowa naszego własnego budynku (kina TIFF Lightbox – przyp. O.S.). W tamtym czasie zależało nam na tym, aby w programie było jak najwięcej filmów z wszystkich zakątków świata – Azji, Afryki, Ameryki Łacińskiej czy z mojego ukochanego regionu, czyli Europy Wschodniej. Kanadyjska widownia słabo znała reżyserów takich jak Akira Kurosawa, Aki Kaurismäki, Bela Tarr, Pedro Almodóvar czy Krzysztof Kieślowski, chcieliśmy ich przedstawić. Robiliśmy przeglądy filmów, zapraszaliśmy twórców na festiwal. Pamiętam, że na przełomie lat 80. i 90. zorganizowaliśmy retrospektywę polskiego kina. Do Toronto przyjechali wtedy Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland, Feliks Falk, Ryszard Bugajski. Ale interesowało nas nie tylko kino mistrzów. Nasi selekcjonerzy mieli świetnego nosa i często zapraszali debiutantów, którzy po kilku latach konkurowali o Złotą Palmę w Cannes. Jednocześnie na festiwalu można było obejrzeć najciekawsze filmy z Hollywood. Okazało się zresztą, że wiele z tytułów, które pokazywaliśmy wtedy premierowo, walczyło potem o Oscary.
Jak razem z kilkunastoosobowym gronem selekcjonerów komponuje pan program, aby znaleźć równowagę między kinem artystycznym i tym bardziej komercyjnym?
To przychodzi naturalnie. Zespół cały czas szuka filmowych olśnień, nie wybierają tylko tytułów uznanych mistrzów. Dbamy także o poziom sekcji filmów dokumentalnych oraz awangardowego przeglądu Wavelength. Nie dajemy sobie też wejść na głowę mediom i sponsorom, którym zależy, aby do Toronto przyjeżdżało jak najwięcej gwiazd filmowych.
Co by pan uznał za największe wyzwanie dla festiwalu, który od lat jest w światowej czołówce imprez filmowych?
Przede wszystkim zarządzanie jego rozwojem. Co kilka lat pojawia się pytanie, czy moglibyśmy dodać do programu konkurs z międzynarodowym jury (główną nagrodę na festiwalu w Toronto przyznaje publiczność – przyp. O.S.). Na razie tego nie planujemy. Istotne jest także to, o czym już mówiłem, czyli zrównoważony program. Z roku na rok festiwale odgrywają coraz ważniejszą rolę w dystrybucji filmów, więc jest coraz większa liczba zgłoszeń i konkurencja. Pojawiają się też naciski z potężnych studiów, bo obecność gwiazd filmowych przekłada się na zainteresowanie mediów festiwalem. Dlatego cały czas zadajemy sobie pytanie, jaki festiwal chcemy tworzyć, co możemy zmienić i jakie będą konsekwencje wprowadzenia zmian.
À propos programu. Oprócz tego, że jest pan dyrektorem festiwalu, zajmuje się pan selekcją tytułów z Europy Zachodniej, Włoch oraz Polski. Co roku w lipcu przyjeżdża pan do Warszawy oglądać nasze najnowsze produkcje. Kiedy się to zaczęło?
Wkrótce po tym, jak zostałem dyrektorem artystycznym festiwalu, zdaje się że w 1989 roku. Zawsze interesowało mnie polskie kino, gdy miałem 20 lat obejrzałem filmy m.in. Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Wajdy i byłem pod ich ogromnym wrażeniem. Kiedy zacząłem podróżować służbowo do Berlina czy Cannes, pierwszy raz zobaczyłem „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego, dowiedziałem się, że jest on częścią „Dekalogu”, który bardzo chcieliśmy pokazać. Do Warszawy zaś zacząłem przyjeżdżać w pierwszej połowie lat 90., potem miałem kilkuletnią przerwę, częściowo dlatego, że polskie kino było w zapaści. Ale cały czas miałem kontakt z tymi filmowcami, których już znałem, na przykład z Dorotą Kędzierzawską, bo wysyłała mi swoje kolejne filmy. Kiedy przyjechałem ponownie w 2004 roku zobaczyłem, że w polskim kinie zaczęły się dziać bardzo ciekawe rzeczy.
Był ceniony przez lokalną publiczność, zaczynał już zdobywać międzynarodowe uznanie. Cztery lata wcześniej zmieniliśmy się w organizację działającą przez cały rok, przejęliśmy filmotekę i jej archiwa, zaczynała się też budowa naszego własnego budynku (kina TIFF Lightbox – przyp. O.S.). W tamtym czasie zależało nam na tym, aby w programie było jak najwięcej filmów z wszystkich zakątków świata – Azji, Afryki, Ameryki Łacińskiej czy z mojego ukochanego regionu, czyli Europy Wschodniej. Kanadyjska widownia słabo znała reżyserów takich jak Akira Kurosawa, Aki Kaurismäki, Bela Tarr, Pedro Almodóvar czy Krzysztof Kieślowski, chcieliśmy ich przedstawić. Robiliśmy przeglądy filmów, zapraszaliśmy twórców na festiwal. Pamiętam, że na przełomie lat 80. i 90. zorganizowaliśmy retrospektywę polskiego kina. Do Toronto przyjechali wtedy Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland, Feliks Falk, Ryszard Bugajski. Ale interesowało nas nie tylko kino mistrzów. Nasi selekcjonerzy mieli świetnego nosa i często zapraszali debiutantów, którzy po kilku latach konkurowali o Złotą Palmę w Cannes. Jednocześnie na festiwalu można było obejrzeć najciekawsze filmy z Hollywood. Okazało się zresztą, że wiele z tytułów, które pokazywaliśmy wtedy premierowo, walczyło potem o Oscary.
Jak razem z kilkunastoosobowym gronem selekcjonerów komponuje pan program, aby znaleźć równowagę między kinem artystycznym i tym bardziej komercyjnym?
To przychodzi naturalnie. Zespół cały czas szuka filmowych olśnień, nie wybierają tylko tytułów uznanych mistrzów. Dbamy także o poziom sekcji filmów dokumentalnych oraz awangardowego przeglądu Wavelength. Nie dajemy sobie też wejść na głowę mediom i sponsorom, którym zależy, aby do Toronto przyjeżdżało jak najwięcej gwiazd filmowych.
Co by pan uznał za największe wyzwanie dla festiwalu, który od lat jest w światowej czołówce imprez filmowych?
Przede wszystkim zarządzanie jego rozwojem. Co kilka lat pojawia się pytanie, czy moglibyśmy dodać do programu konkurs z międzynarodowym jury (główną nagrodę na festiwalu w Toronto przyznaje publiczność – przyp. O.S.). Na razie tego nie planujemy. Istotne jest także to, o czym już mówiłem, czyli zrównoważony program. Z roku na rok festiwale odgrywają coraz ważniejszą rolę w dystrybucji filmów, więc jest coraz większa liczba zgłoszeń i konkurencja. Pojawiają się też naciski z potężnych studiów, bo obecność gwiazd filmowych przekłada się na zainteresowanie mediów festiwalem. Dlatego cały czas zadajemy sobie pytanie, jaki festiwal chcemy tworzyć, co możemy zmienić i jakie będą konsekwencje wprowadzenia zmian.
À propos programu. Oprócz tego, że jest pan dyrektorem festiwalu, zajmuje się pan selekcją tytułów z Europy Zachodniej, Włoch oraz Polski. Co roku w lipcu przyjeżdża pan do Warszawy oglądać nasze najnowsze produkcje. Kiedy się to zaczęło?
Wkrótce po tym, jak zostałem dyrektorem artystycznym festiwalu, zdaje się że w 1989 roku. Zawsze interesowało mnie polskie kino, gdy miałem 20 lat obejrzałem filmy m.in. Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Wajdy i byłem pod ich ogromnym wrażeniem. Kiedy zacząłem podróżować służbowo do Berlina czy Cannes, pierwszy raz zobaczyłem „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego, dowiedziałem się, że jest on częścią „Dekalogu”, który bardzo chcieliśmy pokazać. Do Warszawy zaś zacząłem przyjeżdżać w pierwszej połowie lat 90., potem miałem kilkuletnią przerwę, częściowo dlatego, że polskie kino było w zapaści. Ale cały czas miałem kontakt z tymi filmowcami, których już znałem, na przykład z Dorotą Kędzierzawską, bo wysyłała mi swoje kolejne filmy. Kiedy przyjechałem ponownie w 2004 roku zobaczyłem, że w polskim kinie zaczęły się dziać bardzo ciekawe rzeczy.
PZ
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja: 27.11.2014
Film Hanny Polak nagrodzony na IDFA!
"Pani z przedszkola" ma już swój plakat!
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2025