PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Bohaterem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 10/2014) jest Janusz Kijowski, scenarzysta oraz reżyser filmowy i teatralny, współtwórca kina moralnego niepokoju. Z artystą rozmawia Jerzy Armata. Oto fragment wywiadu, który w całości będzie można przeczytać, już 10 października.
Podczas inauguracji tegorocznej edycji Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”, którego jesteś dyrektorem artystycznym, kiedy prowadzący życzył wszystkim siedzącym na widowni, by zostali reżyserami, ty nieco go skontrowałeś – studząc emocje – że może niekoniecznie, bo to trudny zawód.

To zawód obarczony w tej chwili ogromnym ryzykiem. Zawód, który coraz bardziej wymaga giętkiej szyi, umiejętności pójścia na kompromis, rezygnacji ze swoich ambicji artystycznych. I wymagający coraz większego podporządkowania się obowiązującemu systemowi. Ten system jest fantastyczny dla średniaków, ale „obcina” prawdę, powoduje, że autorskie kino coraz bardziej roztapia się w komercji. Jak ktoś dostaje pieniądze, duże pieniądze, to rzadko jest odporny na różnego rodzaju sugestie, podpowiedzi, dobre rady wszystkich mądrali, którzy go otaczają ze wszystkich stron – dystrybutora, producenta, ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, wreszcie przyjaciół. Często fajny pomysł – autorski, odważny, ciekawy – przeobleka się w formę pewnego déjà vu, czegoś wtórnego, kalki, odbitki, naśladownictwa.

Ty jednak kiedyś wybrałeś ten zawód, pomimo że skończyłeś wcześniej historię na Uniwersytecie Warszawskim.

To były jednak trochę inne czasy. Paradoksalnie, wtedy byliśmy wolniejsi, bo była nad nami tylko cenzura.

Za komuny czułeś się bardziej wolny niż teraz, kiedy mamy wolność?

Trochę tak było, nad nami była tylko cenzura, i to głupia cenzura sprawowana przez urzędników, którzy mieli kompleksy albo byli niedouczonymi „pałkarzami”. W sumie łatwiej było, mówię o latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nie o czasach stalinowskich, których nie pamiętam, bo byłem małym berbeciem. Ale już po Październiku 1956 roku rzeczywistość bardziej sprzyjała rodzeniu się polskich filmów – prawdziwych, odważnych, poczynając od szkoły polskiej, od dzieł Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Kazimierza Kutza, poprzez Marka Piwowskiego, Krzysztofa Zanussiego, Wojciecha Marczewskiego, Tomasza Zygadłę, Krzysztofa Kieślowskiego, aż po kino moralnego niepokoju. To nazwiska, które na trwałe zapisały się w annałach polskiego filmu.


Kadr z filmu "Kung-fu", fot. SF Kadr/ Filmoteka Narodowa.

To było kino autorów. Czy uważasz, że teraz w jego miejsce coraz mocniej wchodzi kino producentów?

Nie lubię takiego rozróżnienia. Dawniej też istniało kino producentów, mieliśmy fantastycznych producentów, którzy byli naszymi opiekunami, przyjaciółmi, jak choćby Basia Pec-Ślesicka czy inni znakomici kierownicy produkcji, którzy bardzo się angażowali w nasze filmy. Szefowie zespołów przecież byli producentami. To nie jest tak, że oni byli pozbawieni odpowiedzialności. Aleksandra Ścibora-Rylskiego, kierownika artystycznego zespołu „Pryzmat”, wyrzucono po filmach Andrzeja Żuławskiego i po moim „Indeksie”. Oni ponosili odpowiedzialność, bo – de facto – to oni kierowali je do produkcji. Oczywiście, projekty musiały mieć stempelek cenzury, ale o to nie było trudno. Pamiętam taką rozmowę w Naczelnym Zarządzie Kinematografii, kiedy jakiś tam dyrektor programowy zapytał mnie, dlaczego na stronie 17 jest to i to, więc wyrwałem kartkę ze scenariusza i zapytałem: „A teraz będzie dobrze?”. Ta cenzura była śmieszna w stosunku do tego, co teraz mamy. Sami stworzyliśmy sobie cenzurę finansową, gatunkową, jakościową, frekwencyjną… Spoglądamy w box office’owe tabele, słupki oglądalności…

To jest swego rodzaju cenzura, ale pojawił się jeszcze inny jej rodzaj. Żyjemy w wolnym kraju, lecz okazuje się, że jakiś spektakl nie może być grany, bo obraża czyjeś uczucia, a przecież nie ma ustawowego obowiązku uczestniczenia w nim. Co więcej, presję na decyzję o jego niewystawieniu często wywierają ci, którzy go nie widzieli, ale jedynie słyszeli, że „obraża”.

Jest cenzura, i kościelna, i obyczajowa… Dotycząca podstawowych problemów, w których żyjemy. Nie pojawił się w Polsce ani jeden film dotyczący na przykład prawa kobiety do dysponowania swoim płodem. Tak jakbyśmy żyli w Libanie, kraju, w którym 100 procent obywateli podlega prawu ustanowionemu przez mężczyzn. Nie ma żadnego filmu, który by poruszał problem pedofilii w Kościele katolickim, tak jakby u nas nie było tego tematu. Szereg zagadnień bardzo istotnych, niezwykle dla nas ważnych, kompletnie umyka naszym twórcom. Jest w tym dużo autocenzury, ale i też cenzury zewnętrznej. Pamiętam pięcio- czy sześcioletnie perypetie scenariusza Władka Pasikowskiego o Jedwabnem. Na szczęście ten film powstał i okazało się, że był to jeden z najważniejszych tytułów ostatniego dziesięciolecia. Może ten film byłby inny, bardziej gorący i oskarżycielski, gdyby powstał wtedy, kiedy Władek napisał jego scenariusz.

Syndrom przenoszonego dzieła?

Dokładnie tak. Pamiętam, jak przyszedł do mnie do Studia Irzykowskiego Maciek Pieprzyca z pierwszą wersją „Drzazg”. Fantastyczny scenariusz. Ostry, odważny, niezwykle istotny. Nie byłem w stanie uzyskać pieniędzy telewizyjnych na jego realizację, bo wszyscy twierdzili, że to za ostre. Po kilku latach Maciek zrobił ten film. Tylko że pazury, które tak mnie urzekły w scenariuszu, zostały mocno spiłowane.

A czy to nie jest tak, że w czasach peerelowskich wróg był wspólny i – co niezwykle ważne – określony, sprecyzowany. Można było przyjąć wypracowaną przez lata strategię, jak go oszukać, obejść, wreszcie jak się porozumieć z publicznością ponad głową cenzury, a teraz wszystko jest bardziej mgliste, rozmyte.


Czasami ten wspólny wróg nie był taki pazerny, brutalny. Po kolaudacji mojego drugiego filmu "Kung-fu" postawiono mi w Naczelnym Zarządzie Kinematografii 23 warunki, żeby film mógł wejść na ekrany. Byłem zrozpaczony, bo jeden film miałem na półkach w całości („Indeks” – dop. J.A.), a z drugiego miałem zrobić jakieś „wycinanki kurpiowskie”. Poszedłem po poradę do mojego przyjaciela Krzysia Kieślowskiego. I Krzysiek mi poradził: „Idź na Mysią”. Poszedłem na Mysią, umówiłem się z cenzorem, który był odpowiedzialny za filmy, i po półgodzinnej rozmowie on poskreślał te wszystkie warunki i zostawił tylko jedno zdanie, które mu się nie spodobało. „Niech pan to wytnie albo zagłuszy, na przykład przelatującym samolotem” – powiedział. I tak zrobiłem. Dzięki niemu do dzisiaj możecie państwo oglądać integralną wersję "Kung-fu", nie pokiereszowaną przez cenzorów z NZK, którzy – notabene – nie byli zawodowymi cenzorami, tylko usłużnymi urzędnikami pracującymi w kinematografii.

Jerzy Armata
Magazyn Filmowy
Ostatnia aktualizacja:  3.10.2014
Zobacz również
fot. A.Kędzierska/ SFP
Dumała kręci fabułę! (foto)
WCOS03: Drugi dzień konferencji
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll