PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  16.06.2014
Z Wojciechem Kasperskim, autorem dokumentów „Nasiona” z cyklu „Rosja-Polska. Nowe spojrzenie” i „Otchłań”, a także fabularnej trzydziestki „Dom na końcu drogi, rozmawia Katarzyna Skorupska.
Serwis SFP: Właśnie dostałeś nagrodę za nowy dokument "Ikona".

Wojciech Kasperski: To dziwna nagroda. Za film, który nie jest jeszcze ukończony.

Katarzyna Skorupska: Za pitching projektu. Przyznana przez HBO i Dragon Forum.

WK: Myślę, że wrażenie zrobił materiał filmowy, który pokazałem. Pojechaliśmy z ekipą do Rosji na północ od Irkucka szukać miejsca, w którym lekarze pracują z nieuleczalnie chorymi. Odwiedziliśmy kilka szpitali, rozmawialiśmy ze specjalistami z różnych dziedzin: od onkologów po leczących wojenne traumy. Ostatecznie wylądowaliśmy w szpitalu psychiatrycznym. Tam przez prawie dwa miesiące robiliśmy zdjęcia. Pracowaliśmy dzień w dzień ubrani w kitle jak reszta personelu.

Jakie było wasze pierwsze wrażenie?

WK: Zjechaliśmy po Rosji cztery tysiące kilometrów, przygotowując dokumentację. Pokonanie trasy do nowego obiektu zajmuje nam cały dzień. Za oknem jest zielono, potem brzozy, potem znowu zielono, nie ma nic, mijamy tylko ciężarówki. Jest dosyć późno. Na skraju wsi z daleka widzimy olbrzymi budynek. Z daleka wygląda jak szkoła albo koszary. Jak podjeżdżamy bliżej, widzimy, że to są właściwie ruiny. Pozapadany dach, część okien zabitych deskami, w innych kraty. W samochodzie komentujemy, że to nie może być tu. Niezły obiekt zdjęciowy, ale to nie tu. Gdy jesteśmy blisko, widzimy, że w oknach pali się  światło, a wewnątrz są ludzie. I wtedy ktoś mówi, że to jest chyba to. Idziemy do dyżurki, gdzie czeka na nas główny lekarz. Prowadzi nas do swojego gabinetu, który jest w środku „ostrego” oddziału. To, co widzimy, trudno z czymkolwiek porównać. Pierwsze skojarzenie to więzienie w Meksyku, gdzie ludzie są potwornie poupychani. Z drugiej strony wrażenie ruiny, kompletnej prowizorki, w której żyją setki osób. Lekarz coś do nas mówi, a my się nie odzywamy. Jesteśmy w szoku. Dostajemy pozwolenie, żeby tam wrócić. Po paru dniach zaczynamy zdjęcia. Duże wrażenie robi na nas stan sanitarny budynku i to że ludzie żyją tam stłoczeni jak zwierzęta w zoo. Od drugiego człowieka nie dzieli cię nawet przestrzeń na wyprostowaną rękę.  A na 1500 pacjentów przypada 5 lekarzy.

Na co oni chorują?

WK: Tam są dziewczynki, dla których nie ma miejsca w domach dziecka i babcie z alzheimerem. Jest pacjentka z chroniczną schizofrenią i seryjna morderczyni, która zabiła 10 osób. Są ludzie zupełnie zdrowi, tyle że bezdomni. To wysypisko, gdzie społeczeństwo wyrzuca tych, z którymi nie ma co zrobić. Tych, którzy są niepotrzebni, którzy nie mają żadnej rodziny, za którymi nikt nie stoi. I prawie wszyscy „jadą” na tym samym leku. Ogłuszeni, żeby chodzili jak zombi, w  tę i z powrotem. Z moich początkowych obserwacji wynikało, że nie ma żadnego planu leczenia ani pieniędzy na odpowiednie leki. Później się okazało, że niektórzy biorą poważniejsze leki o silnym, antypsychotycznym działaniu. Jednak większość z zamkniętych tam osób to ludzie, którzy w innych okolicznościach mogliby funkcjonować w społeczeństwie.
Z czasem otworzył się przed nami nowy poziom rozumienia. Okazało się, że rodziny zamykają tam swoich bliskich, bo dostają na nich rentę. Pacjenci są ubezwłasnowolnieni, więc dostają tylko część pieniędzy na papierosy i cukierki, a resztę zabiera rodzina. Pacjentów jest tam tak dużo, że szpital jest źródłem pracy dla okolicznych wsi. Gdyby szpital został zamknięty, mieszkańcy podupadliby. Rodzice przestaliby być pielęgniarzami, a dzieci nie poszłyby do szkoły. Ten szpital to źródło tragedii dla wielu osób i niefunkcjonalna placówka medyczna. Jednocześnie jednak -  źródło utrzymania dla okolicznej społeczności. To wszystko otwierało się przed nami stopniowo, a ta wiedza była – jak wszystko tam – ambiwalentna. Nie do końca wiedziałem, czy to dobrze czy źle. Do tej pory szukam odpowiedzi, na pytania, które wtedy powstały. Film jest próbą pokazania tego miejsca. Ludzi, na których nikt nie chce patrzeć. To portret odrzuconej społeczności.
Podczas pitchingu reakcje na film były podzielone. Część osób była pod wrażeniem tego, jak to jest zrobione, inni uznali, że nie powinno się tego pokazywać. Są na świecie brzydkie miejsca, w których ludzie robią innym brzydkie rzeczy. Pokazywać to, czy nie?


Kadr z filmu "Ikona", fot. Wojciech Kasperski.

Bohaterami filmu są wybrani pacjenci?

WK: W tej chwili – bo montaż jeszcze trwa - jest pięciu wiodących bohaterów. Ich historie są zespolone postacią lekarza, którego los też jest niesamowity. On pracuje tam od prawie pół wieku.

Jest emerytem?

WK: Nikt go nie chce zastąpić. Nikogo nie ciągnie do malutkiej, zapadłej wsi na północy. Pojawiliśmy się u niego z kamerą dokładnie w 45. rocznicę rozpoczęcia jego pracy. Wtedy nam opowiedział, jak wyglądał jego pierwszy dzień w szpitalu. Przyjechał tam tuż po studiach, pokazał dyplom ordynatorowi, który przydzielił mu oddział. I zaraz potem przyleciały pielęgniarki, że jeden z pacjentów uciekł, wszedł na komin i chce skakać. Wszyscy tam pobiegli, a  nasz bohater zaczął organizować materace i  koce,  żeby go złapać. On to z  góry usłyszał, skoczył i się zabił.

A lekarz spędził tam całe życie.

WK: Całe życie zawodowe upłynęło mu w jednym szpitalu. Niedawno umarła pacjentka, która była tam tyle lat, co on. Tam ludzie wegetują po 30-40 lat. Całe swoje życie. To nie jest miejsce, gdzie idziesz, żeby cię wyleczyli. To jest miejsce, gdzie idziesz, bo nie ma co z tobą zrobić.

Dlaczego cię tak ciągnie do Rosji? Mają w tym udział słynne reportaże?

WK: Podoba mi się literatura reportażowa i filmy dokumentalne, które powstają w Polsce o Rosji.   Jak jechałem kręcić „Nasiona” to bardzo mnie zainspirowała „Syberyjska lekcja” Wojtka Staronia. Duże wrażenie zrobił też na mnie film „89 mm od Europy” Marcela Łozińskiego. Teraz jak wyjeżdżam, to jadę już do konkretnych ludzi, mam w Rosji przyjaciół i znajomych. W każdym większym mieście mam się gdzie przespać. Poza ludźmi do Rosji ciągnie mnie przygoda. To jest duża frajda wyrwać się poza zasięg telefonów komórkowych i internet. Wsiąść na wielką ciężarówkę i pojechać rosyjskim bezdrożem. Taki film to jest wyprawa w nieznane. To rejon świata, który nie jest do końca zbadany.

To jest Twój trzeci dokument o Rosji. Za każdym razem pracujesz z innym operatorem.

WK: Autorem zdjęć do „Ikony” jest Łukasz Żal. Od początku był taki plan, żeby za każdym razem w Rosji pracować z nową osobą. Co więcej, zależało mi, że to był ktoś, kto nie mówi po rosyjsku i nigdy tam nie był. Niesamowite jest pierwsze zetknięcie się z rosyjską kulturą i z syberyjską przestrzenią. Zawsze robi bardzo duże wrażenie i zupełnie odmienia pracę.
Ja sam mówię po rosyjsku bardzo prostym językiem. Rozumiem wszystko, ale nie wszystko umiem płynnie powiedzieć, więc ludzie traktują mnie troszkę jak „niekumatego”. Ja i moi bohaterowie bardzo się do siebie zbliżamy, bo nie jesteśmy na tym samym poziomie lingwistycznym. Mówią więcej i bardziej otwarcie, bym ich lepiej zrozumiał. Operatorzy, którzy nie mówią po rosyjsku, mogą o wiele łatwiej skupić się na emocjach, pomijając warstwę językową. Idą tylko za bohaterami. To wspaniałe doświadczenie uwolnienia. Kręci się, dopóki czuje się, że to jest coś autentycznego. Bez rozumienia słów wiesz, kiedy ktoś kłamie.


Kadr z filmu "Ikona", fot. Wojciech Kasperski.

Wracając do Łukasza…

WK: Znamy się jeszcze ze szkoły. Od dawna chciałem  z nim pracować, a ta historia wyglądała na idealny pretekst. Łukasz poszedł za światem, który mu starałem się podczas przygotowań przedstawić. Jestem bardzo zadowolony z tego, co zrobiliśmy. To były bardzo trudne zdjęcia, również fizycznie. Pracowaliśmy w  warunkach presji, z którą się wcześniej nie spotkałem. Nawet na planie „Nasion”, gdzie było bardzo intensywnie, nie mieliśmy takich doświadczeń.  To na pewno najważniejszy film, jaki zrobiłem. Prawdziwy uniwersytet filmowy.  Mieliśmy do czynienia z surowym, nieupiększonym życiem ludzi, którzy nie mają żadnych wyborów.  Są skazani na pewną rzeczywistość, i - w dosłownym, prawnym tego słowa znaczeniu - ubezwłasnowolnieni. Rola ekipy w tej sytuacji była cały czas bardzo dwuznaczna. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy to, co robimy jest słuszne, czy nie. Miałem duże opory przed uruchamianiem kamery. Nie wiedziałem, czy nie filmuję czegoś, co jest niezgodne z prawem albo ze sztuką lekarską. A w szpitalu psychiatrycznym granica momentami jest niezauważalna. Nie wiedziałem, czy lekarze robią dobrze, czy źle. Byłem często na linii z Polską, dowiadując się więcej o  metodach pracy lekarzy psychiatrów w Polsce,  o lekach i procedurach. Przez długi czas nie wiedziałem, kto mija się z prawdą: lekarze czy pacjenci. Terapię, którą widziałem, trudno było nazwać leczeniem. Często miałem wrażenie, że pacjenci są po prostu ogłuszani, wprowadzali w stan stuporu, żeby nie mogli nic robić, ani się komunikować. Kiedy leki przestawały działać, rozmawiałem z pacjentami, którzy twierdzili, że lekarze ich trują.  Nie wiedziałem, czy to jest element tej choroby czy nie, bo każdy z tych pacjentów ma w sobie zdrowy pierwiastek, taki rejon głowy, który jest czysty i czasem dochodzi do głosu. To się nazywa jasna przerwa. Masz silny epizod psychotyczny i to przechodzi, czasami na kilka dni, czasem na kilka miesięcy, a nawet  kilka lat. Z czasem te jasne przerwy są coraz krótsze. Kiedyś to były lata, kiedy byłeś zdrowy, a epizody chorobowe były nieliczne. Teraz masz jedną wielką, ciągłą chorobę i czasami wyskakujesz na 10 minut. Udało nam się w filmie zarejestrować pacjentkę, która ma zaawansowaną schizofrenię, a jednak z niej na chwilę wychodzi. Żaden lekarz nie powie, że właśnie wyszła, bo tego się nie da zbadać. Ja ją jednak poznałem na tyle, że widziałem, że jest obecna. Co więcej, wstydziła się tego, co robiła pod wpływem choroby. Pamiętała, jak bije ludzi, dźga, biega ze śmietnikiem. To było niesamowite zobaczyć, jak wygląda ten świat, gdy oni czasem wychodzą z choroby. Ale na początku ciężko było się w tym połapać, dlatego zdjęcia były długie i wymagające.

Czyli to był jeden wyjazd? Pojechaliście tam, daliście się zamknąć w „psychiatryku” i wróciliście?

WK: Wyrabiam sobie taki sposób pracy, żeby zdjęcia to był jeden wyjazd, żeby uniknąć późniejszej analizy. Perspektywa się zupełnie zmienia, gdy film jest na stole montażowym. Pojawiają się pomysły, że można być coś dodać, albo jakąś scenę przekręcić. Tylko ja wtedy tracę sens. Robi się za bardzo intelektualnie, a ja lubię i chcę  pracować w sposób emocjonalny.  Dać się złapać jakiejś sytuacji i działać.

Dokumentacja i zdjęcia w jednym. Czyli scenariusz de facto nie istnieje?

WK: Lecimy na żywioł. Wcześniej oczywiście piszę, o czym film może być i jaki jest hipotetyczny przebieg wydarzeń, ale życie i miejsce wszystko weryfikuje. Koncepcja zmienia się co dwa dni i idziemy za tym, co się dzieje. Są oczywiście punkty graniczne i mniej więcej wiem, gdzie powinniśmy wylądować i jaki materiał zebrać. Jeżeli jednak to ma być rejestrowanie rzeczywistości, to pozwalam zastanej sytuacji rozgrywać się w niezaburzony sposób.

Kiedy opowiadałeś o jasnej przerwie, to miałam skojarzenia z „Domem na końcu drogi”, który właśnie ukazał się wraz z innymi filmami Studia Munka na DVD.

WK: To się rzeczywiście bardzo złączyło. W „Domu” chciałem pokazać stan niepewności między tym, co jest prawdziwe i tym, co jest nieprawdziwe. To portret kobiety, która nie wie, czy to, co widzi i słyszy, widzą i słyszą inni. Jest zagubiona i ma poczucie, że może jest inaczej niż jest.  Z Mają Ostaszewską budowaliśmy taką postać, że z jednej strony ona jest pewna, a z drugiej nie ma pojęcia.

W „Domu” też występuje inny element, którego szukasz: bycia poza siecią. Intrygują cię te klimaty?

WK: Rzeczywiście interesuje mnie ten moment, kiedy cywilizacja się kończy. Przygotowuję się do pełnometrażowego debiutu fabularnego, który też dzieje się poza zasięgiem. Takie miejsce, że znikąd pomocy. W małym domku w górach, też w Bieszczadach. Na scenę wkracza kilka przeciwnych sobie postaci i walczą o przetrwanie. To miejsce poza  wszystkimi ulepszeniami i ułatwieniami, które mamy na co dzień. Tam zaczyna się życie oparte tylko na naszych umiejętnościach, rozumie i kompasie moralnym. Co warto, a co należy robić. Za każdym razem wyrzucam  siebie i swoich bohaterów poza kontekst społeczeństwa i cywilizacji. Zostawiam ich samych ze sobą. Człowiek przeciwko człowiekowi. Nie można zadzwonić po radę do przyjaciela ani na policję.

Twoje fabuły i dokumenty mają podobny temat. Czym od siebie się różnią?

WK: W fabule staram się spójnie opowiedzieć historię, która ma z założenia początek, środek i koniec.  Wymyślam ją i znam przed realizacją. Moja praca na planie polega na najbardziej trafnym i zgrabnym odtworzeniu tego, co zostało wymyślone. W dokumencie ten przebieg jest dokładnie odwrotny: staram się zgrabnie reagować na to, co mam przed oczami i dopiero później zamienić to w opowieść, która jest  spójna. Idealnym rozwiązaniem jest – chciałbym to kiedyś osiągnąć – żeby kręcić fabuły z taką lekkością, żeby wyglądały jak dokumenty i odwrotnie. 

Czyli dokument jest bardziej ekstremalny, bo wszyscy łącznie z ekipą wychodzą poza sferę komfortu?


WK: O, nie. Fabuła dla ekipy to jest totalna wojna. To jest próba zrobienia czegoś w totalnie niesprzyjających warunkach.

Ale to Ty wybierasz niesprzyjające warunki.


WK:
Tak, utrudniam sobie.

Bo dom musi być na końcu drogi, a życie…


WK:Na granicy”. W nowej fabule jesteśmy zimą na granicy polsko-ukraińskiej i większość zdarzeń dzieje się nocą. To są skrajne warunki realizacyjne i dramaturgiczne. Na razie w każdym projekcie udaje mi się wypchnąć siebie, ekipę i bohaterów na miejsce oddalone od tego, co normalnie w życiu robimy.

Takie laboratorium, w którym zamiast szczurów biegają ludzie.

 
WK: Kiedy człowiek jest sam, musi sobie poradzić. Często nasza wiedza o tym, kim jesteśmy jest ukryta pod poczuciem bezpieczeństwa. Żyjemy jak w opakowaniu na jajka albo przypięci pasami bezpieczeństwa. Rzadko mamy do czynienia z sytuacjami skrajnymi. Staram się przekraczać strefę komfortu, zabierać tam ekipę, postawić tam bohaterów i przywieźć z powrotem. Żeby wszyscy, łącznie ze mną, którzy żyjemy w środku Warszawy czy w środku naszej cywilizacji, mogli zobaczyć, jak to może wyglądać na zewnątrz.

Łukasz będzie robił zdjęcia do „Na granicy”?

WK: Mam nadzieję, że tak. Złapaliśmy ten rodzaj porozumienia, że zaczęliśmy się uzupełniać. Z jednej strony on w wielu przypadkach myśli inaczej niż ja i to mnie inspiruje. Z drugiej Łukasz jest bardzo otwarty na to, co się dzieje. Nie ma wysokiej gardy, nie ustawia się bokiem. Idzie do przodu, stawia czoło. Cenię takie cechy i chętnie z takimi osobami pracuję. 
Katarzyna Skorupska
Ostatnia aktualizacja:  18.06.2014
Zobacz również
fot. Archiwum prywatne
Filmowa inauguracja wakacji w Se-ma-for Muzeum Animacji
Znamy wyniki Dolnośląskiego Konkursu Filmowego
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll