Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Bohaterem kolejnego „Alfabetu”, który ukaże się w nowym numerze „Magazynu Filmowego” (nr 5/2014), uczyniła Anna Serdiukow znakomitego operatora, scenarzystę i reżysera – Andrzeja Kostenkę. Oto jego fragment, całość można będzie przeczytać na łamach pisma, już 10 maja.
A jak arcykoledzy
Czyli przyjaźń z największymi indywidualnościami w Szkole Filmowej w Łodzi: Romanem Polańskim, Jerzym Skolimowskim i Witoldem Leszczyńskim. To były głębokie relacje, mieliśmy na siebie olbrzymi wpływ. Pokolenie przed nami zostało bardziej naznaczone przez wojnę, ukształtowane przez nią, my byliśmy generacją jazzu-bebopu. Byliśmy młodsi i różniliśmy się od tych, którzy z racji wieku zostali zaatakowani przez socrealizm. Niemal jak kamikadze – wyrywaliśmy się na Zachód, znając ten świat jedynie z filmów oglądanych w szkole. Nie mieliśmy kompleksów, ale na pewno była w nas świadomość, że wchodzimy na nieznane i atrakcyjne terytorium. Polański był pionierem, ale Skolimowskiemu i Leszczyńskiemu też się udało.
B jak bariera językowa
Polański znał francuski, Leszczyński – angielski, ale większość z nas dopiero zaczynała uczyć się języków obcych na studiach. Wiedzieliśmy, że bez nich będzie nam trudniej zaistnieć w branży za granicą. Tłumacz nie rekompensuje bezpośredniego kontaktu. Nigdy nie dostrzegałem różnic w sposobie pracy cudzoziemców i Polaków – jesteśmy świetnie wyedukowani, kochamy kino, wykształciliśmy swój filmowy język, jednak często sporo tracimy przez nieznajomość innych. Mówię to z perspektywy „językowego analfabety”, a jednocześnie filmowca, który pracował na jedenastu zagranicznych planach.
C jak Claudia Cardinale
Poznałem ją podczas realizacji zdjęć do filmu „Przygody Gerarda” (1970) Jerzego Skolimowskiego, gdzie byłem operatorem kamery, a Claudia grała hrabinę Morales. To była wielka, komercyjna angielsko-szwajcarsko-włoska koprodukcja, idealna dla rzemieślnika, ale nie dla kogoś takiego jak Jerzy. On już wtedy był artystą z odjazdową wyobraźnią, ale specjalizował się w bardziej kameralnych filmach. Nie było mu łatwo na planie ogromnej produkcyjnej maszynerii, ale wytrzymał do końca zdjęć, mimo sporów z producentami. Claudia zawsze stawała po naszej stronie. Głęboko nas popierała i akceptowała, nie miewała kaprysów, choć już wówczas cieszyła się statusem gwiazdy. Ekipa i producenci widzieli, że nas szanuje, co na pewno miało wielkie znaczenie. Film zebrał bardzo dobre opinie i niezłe recenzje.
D jak dżdżownica
Między reżyserem i reżyserem może być większa różnica niż między… dżdżownicą a koniem wyścigowym. Polański był koniem wyścigowym Szkoły Filmowej w Łodzi. Był osobowością, wokół której wszyscy grawitowali.
E jak erudyta
Henryk Kluba. Wielka wiedza i równie wielkie poczucie humoru. Mieszkał z dwiema studentami ze Szkoły Filmowej w jednym mieszkaniu. Często tam bywałem, Henryk miał zawsze wiele do powiedzenia, na przykład na temat historii sztuki. To były wzbogacające spotkania, miał dar dzielenia się wiedzą. Był w naszej paczce, choć nieco się różnił – to był taki sztywniaczek do dziewczyn. Później – świetny rektor Szkoły Filmowej. Noszę go głęboko w sercu.
F jak film
Film nie był szczególnie cenioną dziedziną sztuki w mojej rodzinie. Byliśmy taką trochę petit bourgeois: tata był inżynierem, mama skończyła Instytut Kultury. Mój brat zgodnie z poleceniem ojca wybrał medycynę, ja miałem zdawać na Politechnikę, ale byłem wybitnym antytalentem w dziedzinach, które oferowały mi te studia. Wymyśliłem sobie „dziwną szkołę filmową” w Łodzi. Tata, gdy o tym usłyszał, poprosił Teresę Szmigielównę o pomoc. Dzięki jej kontaktom pewien fotograf dał mi kilka lekcji z zakresu kadru, kompozycji, działania przesłony. Tak przygotowany udałem się na egzamin.
Czyli przyjaźń z największymi indywidualnościami w Szkole Filmowej w Łodzi: Romanem Polańskim, Jerzym Skolimowskim i Witoldem Leszczyńskim. To były głębokie relacje, mieliśmy na siebie olbrzymi wpływ. Pokolenie przed nami zostało bardziej naznaczone przez wojnę, ukształtowane przez nią, my byliśmy generacją jazzu-bebopu. Byliśmy młodsi i różniliśmy się od tych, którzy z racji wieku zostali zaatakowani przez socrealizm. Niemal jak kamikadze – wyrywaliśmy się na Zachód, znając ten świat jedynie z filmów oglądanych w szkole. Nie mieliśmy kompleksów, ale na pewno była w nas świadomość, że wchodzimy na nieznane i atrakcyjne terytorium. Polański był pionierem, ale Skolimowskiemu i Leszczyńskiemu też się udało.
B jak bariera językowa
Polański znał francuski, Leszczyński – angielski, ale większość z nas dopiero zaczynała uczyć się języków obcych na studiach. Wiedzieliśmy, że bez nich będzie nam trudniej zaistnieć w branży za granicą. Tłumacz nie rekompensuje bezpośredniego kontaktu. Nigdy nie dostrzegałem różnic w sposobie pracy cudzoziemców i Polaków – jesteśmy świetnie wyedukowani, kochamy kino, wykształciliśmy swój filmowy język, jednak często sporo tracimy przez nieznajomość innych. Mówię to z perspektywy „językowego analfabety”, a jednocześnie filmowca, który pracował na jedenastu zagranicznych planach.
C jak Claudia Cardinale
Poznałem ją podczas realizacji zdjęć do filmu „Przygody Gerarda” (1970) Jerzego Skolimowskiego, gdzie byłem operatorem kamery, a Claudia grała hrabinę Morales. To była wielka, komercyjna angielsko-szwajcarsko-włoska koprodukcja, idealna dla rzemieślnika, ale nie dla kogoś takiego jak Jerzy. On już wtedy był artystą z odjazdową wyobraźnią, ale specjalizował się w bardziej kameralnych filmach. Nie było mu łatwo na planie ogromnej produkcyjnej maszynerii, ale wytrzymał do końca zdjęć, mimo sporów z producentami. Claudia zawsze stawała po naszej stronie. Głęboko nas popierała i akceptowała, nie miewała kaprysów, choć już wówczas cieszyła się statusem gwiazdy. Ekipa i producenci widzieli, że nas szanuje, co na pewno miało wielkie znaczenie. Film zebrał bardzo dobre opinie i niezłe recenzje.
D jak dżdżownica
Między reżyserem i reżyserem może być większa różnica niż między… dżdżownicą a koniem wyścigowym. Polański był koniem wyścigowym Szkoły Filmowej w Łodzi. Był osobowością, wokół której wszyscy grawitowali.
E jak erudyta
Henryk Kluba. Wielka wiedza i równie wielkie poczucie humoru. Mieszkał z dwiema studentami ze Szkoły Filmowej w jednym mieszkaniu. Często tam bywałem, Henryk miał zawsze wiele do powiedzenia, na przykład na temat historii sztuki. To były wzbogacające spotkania, miał dar dzielenia się wiedzą. Był w naszej paczce, choć nieco się różnił – to był taki sztywniaczek do dziewczyn. Później – świetny rektor Szkoły Filmowej. Noszę go głęboko w sercu.
F jak film
Film nie był szczególnie cenioną dziedziną sztuki w mojej rodzinie. Byliśmy taką trochę petit bourgeois: tata był inżynierem, mama skończyła Instytut Kultury. Mój brat zgodnie z poleceniem ojca wybrał medycynę, ja miałem zdawać na Politechnikę, ale byłem wybitnym antytalentem w dziedzinach, które oferowały mi te studia. Wymyśliłem sobie „dziwną szkołę filmową” w Łodzi. Tata, gdy o tym usłyszał, poprosił Teresę Szmigielównę o pomoc. Dzięki jej kontaktom pewien fotograf dał mi kilka lekcji z zakresu kadru, kompozycji, działania przesłony. Tak przygotowany udałem się na egzamin.
PZ
Magazyn Filmowy SFP
Ostatnia aktualizacja: 24.04.2014
fot. Romuald Pieńkowski/Filmoteka Narodowa
Piwniczno-filmowy Raj
Sytuacja ekonomiczna TVP
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024