Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z okazji jubileuszu Stanisława Jędryki, który odbędzie się w stołecznym kinie Kultura 7 października, z Jubilatem rozmawia Rafał Pawłowski.
Portalfilmowy.pl: Osiemdziesiąt lat to piękny wiek. Z tego ponad połowę spędził pan za kamerą. Jak się pan czuje?
Stanisław Jędryka: Trochę ciężar tych lat odczuwam. Mówili mi kiedyś: po pięćdziesiątce to zobaczysz, jak to życie będzie wyglądało. Minęła pięćdziesiątka, nie zauważyłem żadnej różnicy. Po sześćdziesiątce się przekonasz. Znów nie zauważyłem różnicy. Siedemdziesiątka da ci znać o sobie. Dożyłem. Nic się złego nie działo. Po osiemdziesiątce zobaczysz. No i zobaczyłem, że już nie domagam i pewne rzeczy są ponad moje siły. Jestem po dwóch zawałach, mam trzy bajpasy. Serce nie jest już tak sprawne. Od czasu do czasu daje znać o sobie.
Stanisław Jędryka: Trochę ciężar tych lat odczuwam. Mówili mi kiedyś: po pięćdziesiątce to zobaczysz, jak to życie będzie wyglądało. Minęła pięćdziesiątka, nie zauważyłem żadnej różnicy. Po sześćdziesiątce się przekonasz. Znów nie zauważyłem różnicy. Siedemdziesiątka da ci znać o sobie. Dożyłem. Nic się złego nie działo. Po osiemdziesiątce zobaczysz. No i zobaczyłem, że już nie domagam i pewne rzeczy są ponad moje siły. Jestem po dwóch zawałach, mam trzy bajpasy. Serce nie jest już tak sprawne. Od czasu do czasu daje znać o sobie.
Stanisław Jędryka. Fot. Kuźnia Zdjęć/SFP
PF: W takim razie cofnijmy się do początków pańskiej twórczości. Zaczął pan z wysokiego C trafiając ze swoim pełnometrażowym debiutem "Dom bez okien" do konkursu głównego na festiwalu w Cannes.
SJ: To spadło niespodziewanie. Taka cudowna gwiazdka z nieba. Jednak ten festiwal przyniósł mi ostatecznie mnóstwo kłopotów, które przez lata się za mną ciągnęły. "Dom bez okien" nie dostał w Cannes żadnej nagrody. Dla środowiska i krytyki była to wielka klęska, bo rok wcześniej "Matka Joanna od Aniołów" uzyskała Srebrną Palmę. Wydawało się, że kino polskie jest na fali. Gromy na mnie spadły. Zarzucano mi, że to plagiat „La Strady” Felliniego i „Wieczoru kuglarzy” Bergmana. Ale to nie był żaden plagiat. Tworząc czołówkę „Domu bez okien”, w której widać cyrkowe wozy ciągnięte przez traktory, nie wiedziałem, że Bergman zaczął "Wieczór kuglarzy" bardzo podobną sekwencją z zaprzęgniętymi do wozów mułami. Po prostu podobne myślenie. Sam film został w Cannes dość życzliwie przyjęty. Do dziś pamiętam, że idąc w tłumie po projekcji usłyszałem, jak mężczyzna obok mnie nuci motyw muzyczny Lucjana Kaszyckiego z czołówki „Domu bez okien”. Oczywiście sam wyjazd był dla mnie wielkim przeżyciem. Po raz pierwszy byłem zagranicą, na Zachodzie. Mogłem z bliska zobaczyć kulisy tego wielkiego, opisywanego na różne sposoby, filmowego święta. Niestety, potem ciągnęła się za mną fama o zmarnowanej szansie w Cannes.
PF: Dziś samo zakwalifikowanie się do konkursu głównego w Cannes przyjęto by w Polsce z radością.
SJ: W tamtych czasach o obecności w festiwalu nie decydowała wyłącznie komisja selekcyjna. Swoje propozycje zgłaszały kinematografie narodowe i to spośród tych filmów wybierano tytuły, które walczyły o Złotą Palmę. To władze polskiej kinematografii zdecydowały o zgłoszeniu „Domu bez okien” do Cannes. Kontrkandydatem mojego filmu były "Zaduszki" Tadeusza Konwickiego, które znalazły się na festiwalu w konkursie krytyki. Ale sukcesu nie odniosły i podejrzewam, że w głównym konkursie ich los byłby podobny. Ja za swój udział potem jeszcze długo płaciłem, bo miano w pamięci ten brak nagrody w Cannes.
SJ: To spadło niespodziewanie. Taka cudowna gwiazdka z nieba. Jednak ten festiwal przyniósł mi ostatecznie mnóstwo kłopotów, które przez lata się za mną ciągnęły. "Dom bez okien" nie dostał w Cannes żadnej nagrody. Dla środowiska i krytyki była to wielka klęska, bo rok wcześniej "Matka Joanna od Aniołów" uzyskała Srebrną Palmę. Wydawało się, że kino polskie jest na fali. Gromy na mnie spadły. Zarzucano mi, że to plagiat „La Strady” Felliniego i „Wieczoru kuglarzy” Bergmana. Ale to nie był żaden plagiat. Tworząc czołówkę „Domu bez okien”, w której widać cyrkowe wozy ciągnięte przez traktory, nie wiedziałem, że Bergman zaczął "Wieczór kuglarzy" bardzo podobną sekwencją z zaprzęgniętymi do wozów mułami. Po prostu podobne myślenie. Sam film został w Cannes dość życzliwie przyjęty. Do dziś pamiętam, że idąc w tłumie po projekcji usłyszałem, jak mężczyzna obok mnie nuci motyw muzyczny Lucjana Kaszyckiego z czołówki „Domu bez okien”. Oczywiście sam wyjazd był dla mnie wielkim przeżyciem. Po raz pierwszy byłem zagranicą, na Zachodzie. Mogłem z bliska zobaczyć kulisy tego wielkiego, opisywanego na różne sposoby, filmowego święta. Niestety, potem ciągnęła się za mną fama o zmarnowanej szansie w Cannes.
PF: Dziś samo zakwalifikowanie się do konkursu głównego w Cannes przyjęto by w Polsce z radością.
SJ: W tamtych czasach o obecności w festiwalu nie decydowała wyłącznie komisja selekcyjna. Swoje propozycje zgłaszały kinematografie narodowe i to spośród tych filmów wybierano tytuły, które walczyły o Złotą Palmę. To władze polskiej kinematografii zdecydowały o zgłoszeniu „Domu bez okien” do Cannes. Kontrkandydatem mojego filmu były "Zaduszki" Tadeusza Konwickiego, które znalazły się na festiwalu w konkursie krytyki. Ale sukcesu nie odniosły i podejrzewam, że w głównym konkursie ich los byłby podobny. Ja za swój udział potem jeszcze długo płaciłem, bo miano w pamięci ten brak nagrody w Cannes.
PF: W dalszej pańskiej twórczości wyróżnić można dwa nurty. Pierwszy to kino młodzieżowe, zaś drugi dotyka tematyki II wojny światowej.
SJ: Po „Domu bez okien” pierwotnie miałem robić „Disneyland” według Stanisława Dygata, który napisał dla mnie scenariusz. Film był skierowany do produkcji, ale na skutek różnych klimatów się z tego wycofałem. Mogę powiedzieć, że stchórzyłem po tym Cannes, które mnie tak przygniatało. Po latach zrobił to Morgenstern. Scenariusz napisał mu Konwicki i to się nazywa "Jowita". Co ciekawe, ja przystępując do „Disneylandu” też miałem w głowie obsadę i również jako głównego bohatera widziałem Daniela Olbrychskiego. W roli, którą gra Kalina Jędrusik, chciałem obsadzić Teresę Szmigielównę, a postać, którą gra Basia Kwiatkowska, miała zagrać Ligia Borowczyk. Żałuję, że miałem chwilę słabości i do realizacji tego filmu nie doszło.
Zamiast tego zrealizowałem „Wyspę złoczyńców” według Zbigniewa Nienackiego i to był zarazem pierwszy Pan Samochodzik na ekranie i mój pierwszy film dla młodzieży. Choć ci młodzi bohaterowie, ubrani w mundur harcerski, których ich usztywniał, byli tu trochę na doczepkę. To jeszcze nie zwiastowało moich przyszłych filmów dziecięcych. Potem przyszedł pierwszy film wojenny dla dorosłych - "Powrót na ziemię". Jego scenariusz napisał wybitny polski prozaik i dramaturg Krzysztof Gruszczyński. To była zresztą zabawna historia, bo Krzysztof, z którym się przyjaźniłem, napisał z myślą o mnie jeszcze drugi scenariusz – komedii obyczajowej. Komisja scenariuszowa zatwierdziła oba teksty i oba filmy miałem reżyserować. Ale w Zespole Filmowym Rytm zapadła decyzja, żeby nie czekać, aż skończę jeden i zabiorę się za drugi. Dano mi prawo wyboru i wybrałem "Powrót na ziemię", bo był mi jakoś bliższy. Opowiadał o małżeństwie żydowskim, które w czasie wojny postanawia popełnić samobójstwo. Ona skacze do rzeki, jemu brakuje odwagi. Po wojnie się spotykają i próbują odrestaurować te dawne uczucia, ale nic z tego nie wychodzi. Scenariusz skierowano do produkcji, ale z adnotacją, aby nie akcentować pochodzenia głównych bohaterów. A ten drugi scenariusz zrealizował Bareja i to się nazywa "Małżeństwo z rozsądku".
PF: II wojna światowa to okres, na który przypadło pańskie dzieciństwo.
SJ: Po „Domu bez okien” pierwotnie miałem robić „Disneyland” według Stanisława Dygata, który napisał dla mnie scenariusz. Film był skierowany do produkcji, ale na skutek różnych klimatów się z tego wycofałem. Mogę powiedzieć, że stchórzyłem po tym Cannes, które mnie tak przygniatało. Po latach zrobił to Morgenstern. Scenariusz napisał mu Konwicki i to się nazywa "Jowita". Co ciekawe, ja przystępując do „Disneylandu” też miałem w głowie obsadę i również jako głównego bohatera widziałem Daniela Olbrychskiego. W roli, którą gra Kalina Jędrusik, chciałem obsadzić Teresę Szmigielównę, a postać, którą gra Basia Kwiatkowska, miała zagrać Ligia Borowczyk. Żałuję, że miałem chwilę słabości i do realizacji tego filmu nie doszło.
Zamiast tego zrealizowałem „Wyspę złoczyńców” według Zbigniewa Nienackiego i to był zarazem pierwszy Pan Samochodzik na ekranie i mój pierwszy film dla młodzieży. Choć ci młodzi bohaterowie, ubrani w mundur harcerski, których ich usztywniał, byli tu trochę na doczepkę. To jeszcze nie zwiastowało moich przyszłych filmów dziecięcych. Potem przyszedł pierwszy film wojenny dla dorosłych - "Powrót na ziemię". Jego scenariusz napisał wybitny polski prozaik i dramaturg Krzysztof Gruszczyński. To była zresztą zabawna historia, bo Krzysztof, z którym się przyjaźniłem, napisał z myślą o mnie jeszcze drugi scenariusz – komedii obyczajowej. Komisja scenariuszowa zatwierdziła oba teksty i oba filmy miałem reżyserować. Ale w Zespole Filmowym Rytm zapadła decyzja, żeby nie czekać, aż skończę jeden i zabiorę się za drugi. Dano mi prawo wyboru i wybrałem "Powrót na ziemię", bo był mi jakoś bliższy. Opowiadał o małżeństwie żydowskim, które w czasie wojny postanawia popełnić samobójstwo. Ona skacze do rzeki, jemu brakuje odwagi. Po wojnie się spotykają i próbują odrestaurować te dawne uczucia, ale nic z tego nie wychodzi. Scenariusz skierowano do produkcji, ale z adnotacją, aby nie akcentować pochodzenia głównych bohaterów. A ten drugi scenariusz zrealizował Bareja i to się nazywa "Małżeństwo z rozsądku".
PF: II wojna światowa to okres, na który przypadło pańskie dzieciństwo.
Kadr z filmu "Zielone lata". Fot. Kino Polska
SJ: Zrobiłem kilka filmów wojennych, a do wspomnień z dzieciństwa wróciłem najmocniej pod koniec lat 70. w takim bardzo mi bliskim filmie, prawie autobiograficznym "Zielone lata", do którego scenariusz napisał Jerzy Przeździecki, też sosnowiczanin. Akcja rozgrywa się w moim rodzinnym Sosnowcu, a trójka bohaterów to Polak Wojtek, Niemka Erna i Abramek – Żyd. To był bardzo osobisty film, który zyskał zresztą wiele nagród w kraju i zagranicą.
PF: Dziecięcy bohaterowie to wyznacznik pańskiej twórczości, na której wychowało się kilka pokoleń Polaków. Skąd wzięła się w panu miłość do Adama Bahdaja i jego książek „Do przerwy 0:1”, „Wakacje z duchami”, „Stawiam na Tolka Banana” i innych?
SJ: Chciałem zadebiutować opowiadaniem Adolfa Rudnickiego „Wniebowstąpienie”, który również opowiadał o żydowskim małżeństwie podczas okupacji, ale w Zespole Rytm, którego szefem był Jan Rybkowski, wybito mi to z głowy. Trafiłem wówczas na książkę Bahdaja „Do przerwy 0:1” i doznałem olśnienia, bo ta książka spełniała moje marzenia o tym, by zrealizować film o piłce nożnej, która była moją drugą pasją. Do tego stopnia, że w wieku 18 lat, jako kapitan drużyny juniorów grywałem w końcówkach meczów dorosłej drużyny Stali Sosnowiec. Łudziłem się nawet, że mogę połączyć studia z uprawianiem piłki nożnej. Ale jak przyjechałem do Łodzi, zresztą z pismem polecającym mnie do ŁKS-u, to okazało się, że zajęcia w szkole filmowej trwały od rana do wieczora i niemożliwe było pogodzić je z treningami piłkarskimi. Tym niemniej będąc na trzecim roku jako drużyna Filmówki zdobyliśmy akademickie mistrzostwo Łodzi. Grali w niej Kutz, Gruza, Zdort, Ber, Wójtowicz, Sobociński. I jak znalazłem tę książkę, to pomyślałem, że to jest świetny materiał i poprosiłem Bahdaja o napisanie scenariusza. Tekst stanął na komisji scenariuszowej i odpadł, bo za dużo było w nim starej, brzydkiej Warszawy. To był 1961 rok. A w 1968 roku nagle telewizja się do mnie zwróciła, czy nie zrealizowałbym serialu właśnie według tej książki. Bardzo się ucieszyłem, choć do dziś nie wiem, czy o wyborze mnie zdecydowała "Wyspa złoczyńców" czy może Bahdaj mnie po prostu polecił. Serial się spodobał, a że były następne książki Bahdaja, to telewizja, roztropniejsza niż dzisiaj, zdecydowała, że trzeba to kontynuować. Kluczem do sukcesu była oczywiście proza Bahdaja, który miał w sobie jakąś taką przenikliwość i autentyczność. Ale mnie się udało szczęśliwie dobrać dziecięcych bohaterów i jakoś sprawnie warsztatowo to opowiedzieć, że po dziś dzień jest żywe i dla młodych widzów atrakcyjne.
PF: Dziecięcy bohaterowie to wyznacznik pańskiej twórczości, na której wychowało się kilka pokoleń Polaków. Skąd wzięła się w panu miłość do Adama Bahdaja i jego książek „Do przerwy 0:1”, „Wakacje z duchami”, „Stawiam na Tolka Banana” i innych?
SJ: Chciałem zadebiutować opowiadaniem Adolfa Rudnickiego „Wniebowstąpienie”, który również opowiadał o żydowskim małżeństwie podczas okupacji, ale w Zespole Rytm, którego szefem był Jan Rybkowski, wybito mi to z głowy. Trafiłem wówczas na książkę Bahdaja „Do przerwy 0:1” i doznałem olśnienia, bo ta książka spełniała moje marzenia o tym, by zrealizować film o piłce nożnej, która była moją drugą pasją. Do tego stopnia, że w wieku 18 lat, jako kapitan drużyny juniorów grywałem w końcówkach meczów dorosłej drużyny Stali Sosnowiec. Łudziłem się nawet, że mogę połączyć studia z uprawianiem piłki nożnej. Ale jak przyjechałem do Łodzi, zresztą z pismem polecającym mnie do ŁKS-u, to okazało się, że zajęcia w szkole filmowej trwały od rana do wieczora i niemożliwe było pogodzić je z treningami piłkarskimi. Tym niemniej będąc na trzecim roku jako drużyna Filmówki zdobyliśmy akademickie mistrzostwo Łodzi. Grali w niej Kutz, Gruza, Zdort, Ber, Wójtowicz, Sobociński. I jak znalazłem tę książkę, to pomyślałem, że to jest świetny materiał i poprosiłem Bahdaja o napisanie scenariusza. Tekst stanął na komisji scenariuszowej i odpadł, bo za dużo było w nim starej, brzydkiej Warszawy. To był 1961 rok. A w 1968 roku nagle telewizja się do mnie zwróciła, czy nie zrealizowałbym serialu właśnie według tej książki. Bardzo się ucieszyłem, choć do dziś nie wiem, czy o wyborze mnie zdecydowała "Wyspa złoczyńców" czy może Bahdaj mnie po prostu polecił. Serial się spodobał, a że były następne książki Bahdaja, to telewizja, roztropniejsza niż dzisiaj, zdecydowała, że trzeba to kontynuować. Kluczem do sukcesu była oczywiście proza Bahdaja, który miał w sobie jakąś taką przenikliwość i autentyczność. Ale mnie się udało szczęśliwie dobrać dziecięcych bohaterów i jakoś sprawnie warsztatowo to opowiedzieć, że po dziś dzień jest żywe i dla młodych widzów atrakcyjne.
Kadr z filmu "Paragon, gola!" (kinowej wersji serialu "Do przerwy 0:1"). Fot. Kino Polska
PF: Ostatni raz stanął pan za kamerą w 2000 roku realizując spektakl Teatru Telewizji „Tajemnica zwyczajnego domu”. Film fabularny "Czy ktoś mnie kocha w tym domu?" zrealizował pan jeszcze dawniej – w 1992 roku. Nie ciągnie pana na plan?
SJ: Przez kilkanaście lat, podczas których nie robiłem filmów, prowadziłem w Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu warsztaty dla gimnazjalistów Wielka Przygoda z filmem. Polegało to na tym, że młodzież wymyślała jakieś scenariusze i wybrany z nich realizowała pod moim kierunkiem. Jedna z takich produkcji zdobyła zresztą kilka lat temu Grand Prix na festiwalu filmów młodzieżowych w Grecji.
Natomiast gdyby mi ktoś dziś zaoferował szansę zrobienia filmu, o czym przez ten cały czas myślałem, to niestety ze względów zdrowotnych nie przyjąłbym tej oferty. Ale mam nadzieję, że jeszcze wrócę do tej formy sprzed osiemdziesiątki i wtedy znowu zacznę myśleć, by coś zrobić. Choć takiego przemożnego pragnienia, jak to kiedyś bywało nie ma we mnie. Boję się, czy dałbym radę fizycznie i psychicznie robić takie filmy, jak 20 czy 30 lat temu. Stąd to przedłużające się milczenie.
SJ: Przez kilkanaście lat, podczas których nie robiłem filmów, prowadziłem w Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu warsztaty dla gimnazjalistów Wielka Przygoda z filmem. Polegało to na tym, że młodzież wymyślała jakieś scenariusze i wybrany z nich realizowała pod moim kierunkiem. Jedna z takich produkcji zdobyła zresztą kilka lat temu Grand Prix na festiwalu filmów młodzieżowych w Grecji.
Natomiast gdyby mi ktoś dziś zaoferował szansę zrobienia filmu, o czym przez ten cały czas myślałem, to niestety ze względów zdrowotnych nie przyjąłbym tej oferty. Ale mam nadzieję, że jeszcze wrócę do tej formy sprzed osiemdziesiątki i wtedy znowu zacznę myśleć, by coś zrobić. Choć takiego przemożnego pragnienia, jak to kiedyś bywało nie ma we mnie. Boję się, czy dałbym radę fizycznie i psychicznie robić takie filmy, jak 20 czy 30 lat temu. Stąd to przedłużające się milczenie.
Rafał Pawłowski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 14.12.2013
[Kraków] Filmowy indeks dla studentów
Premiera pilota serialu internetowego „Jesús García”
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024