PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  2.09.2013
70. Festiwal Filmowy w Wenecji stara się złapać wiatr w żagle, lecz na razie podejrzanie chybocze się między komercją a przesadnymi ambicjami.

Choć wydaje się, że Konkurs Główny to nie miejsce dla takiego tytułu, "Philomena" Stephena Frearsa zebrała po seansie owacje niemal na stojąco. To zachwyt paradoksalny, jak sam film – zabawny, mimo że opowiadający gorzką historię, prosty, aczkolwiek niegłupio pomyślany. Jego fabuła została wyrwana z rzeczywistości.


Judi Dench i Steve Coogan w filmie "Philomena". Fot. materiały prasowe
 
Philomena to dziś pani w dojrzałym wieku, odczuwająca, że nadchodzi moment rozliczenia się z przeszłością. A ta nie była pozbawiona dramatów. Wychowywana w irlandzkim klasztorze kobieta zaszła w młodości w ciążę, z mężczyzną, którego kochała. Narodzonego syna odebrały jej zakonnice. Sprzedały chłopca do adopcji bez zgody matki. Philomena szukała go przez lata bezskutecznie. Teraz czuje, że chciałaby podjąć trud poszukiwań jeszcze raz. Jej śledztwu towarzyszy dziennikarz, Martin Sixsmith, który opisuje losy kobiety dla jednej z gazet.

Tę gorzką historię Frears czyni majstersztykiem filmowego opowiadania. Choć przeprawiamy się przez wydarzenia niemal wyłącznie ponure, przykre i bolesne, angielski reżyser wygrywa w nich przede wszystkim humor. Humor wynikający z nagromadzenia zderzeń: zderzenia młodości Martina ze starością Philomeny, jego dążnosci do szukania winnych z jej skłonnością do wybaczenia, kościelnych zasad ze swobodnym podejściem do życia kobiety, dwóch błyskotliwych umysłów, które często się ze sobą nie zgadzają. Wszystko to sumuje się film niezwykle lekki, pogodny i przyjemny w oglądaniu. Ciężar tej historii czuje się dopiero po seansie. Wtedy dopiero dochodzi do widza dramat, którego doświadczyła Philomena, a który tak dyskretnie przemyciła w swojej mimice grająca ją Judi Dench. To także dzięki niej film nie tyle wielki czy wybitny, co na pewno szczególny.


Kadr z filmu "Joe". Fot. materiały prasowe

W pewien sposób wspólnym językiem przemawiały dwa kompletnie od siebie różne filmy, "Night Moves" Kelly Reichardt oraz "Joe" Davida Gordona Greena. W obu przypadkach oglądamy miasteczka pozbawione nadziei i ludzi miotających się w udręczeniu. Odpowiednio, u Gordona Greena króluje raczej beznadzieja, zwyczajowo zapijana alkoholem, prowincjonalne prawo odwetu i płynne reguły, które każdemu zezwalają na sięgnięcie po broń w dowolnym momencie. U Reichardt w tej samej scenerii górę bierze raczej miotanie się, sprowadzające bohaterów na manowce, a potem już tylko pogłębiające ich nieciekawe położenie coraz bardziej. Oba te filmy to jednak kompletnie osobne autorskie wizje. Gordon Green skupia się na akcji, budowaniu sensacyjnego napięcia, eksploatowaniu gwiazdorskiego statusu Nicolasa Cage’a. Reichardt robi dokładnie odwrotnie, choć bacząc na jej wcześniejszy dorobek, także i tu pojawiają się nagięcia do bardziej klasycznej narracji niż ta, której amerykańska reżyserka zwykła używać w swoich filmach.

Jednak prawdziwy ludzki strzęp ukazuje w swoim filmie dopiero James Franco, autor "Child of God". Przy okazji tej premiery, kolejnej w ostatnich latach ekranizacji książki Cormaca McCarthy’ego, można przede wszystkim zaobserwować czym różni się wizjoner kina od biegłego reżysera. Zadanie adaptacji jest pozornie łatwe, bo McCarthy pisze szalenie sugestywnie, prowadzi płynną narrację, składa swoje powieści z niemal gotowych filmowych scen. Tyle, że wiernie przenosić go na ekran oznacza po prostu stworzyć spójny film – taki, jaki zaoferował Franco. Tchnąć w pisarską wizję coś więcej, coś osobistego – to dalece poważniejsze zadanie. Dotąd wypełnili je jedynie bracia Coen filmując "To nie jest kraj dla starych ludzi". Wydaje się, że spotkanie prozy McCarthy'ego z kinem Coenów było spotkaniem idealnym, spojeniem dwóch podobnych i uzupełniających się zarazem światopoglądów. U Franco tego nie ma, bo jego w tekście amerykańskiego pisarza interesuje zupełnie co innego: atmosfera destrukcji, rozpad jednostki, ludzka bestia, która nie ma z człowieczeństwem nic wspólnego w każdym tego słowa znaczeniu.


Kadr z filmu "Child of God". Fot. materiały prasowe

Bohatera filmu, Lestera Ballarda, siłą  usunięto z jego własnej ziemi. Został rzucony gdzieś w lasy, zamieszkał w rozpadającym się domostwie. Nie potrafi się do końca wysłowić, biega niczym dzikus, nie odróżnia dobra od zla. Jest człowiekiem do cna spustoszonym. I tylko spustoszenie umie siać wokół siebie. Biega z bronią, strzela do przypadkowych ludzi, zabija mężczyzn, a ciała ich kobiet zaciąga do domu, czyniąc z trupów swoje seksualne partnerki.

Franco nie mówi, skąd wzięło się szaleństwo Lestera – czy taki się urodził, a samotność tylko pogłębiła jego stan, czy to raczej społeczeństwo i jego odrzucenie dało impuls do krwawej wendety prowadzonej przez chłopaka. Pozornie jest to informacja nieistotna, w końcu w przypadku Antona Chigurha z "To nie jest kraj dla starych ludzi" można było się obyć bez niej. To jednak właśnie ów różnica zarówno między książką, jak i reżyserską klasą autorów ich ekranizacji czyni z tego braku kłopot. U Coenów mieliśmy podział – czyste zło pod postacią Chigurha i dobro w osobie Eda Toma Bella. W " Child of God" mamy tylko zło. Panoszące się po świecie, który jak się wydaje sam może być winny narodzin tej bestii, bo korzysta z tych samych narzędzi co ona, robiąc to jedynie z większym opanowaniem. Jednak podążając tym tropem, Franco zamiast dopisać kolejny rozdział do okrutnej wizji rzeczywistości według McCarthy'ego spłyca ją doszczętnie do puenty, mówiącej o tym, że przemoc rodzi przemoc.




Urszula Lipińska
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  2.09.2013
Zobacz również
Filmy studentów FAMU do obejrzenia on-line
Kino domowe: najciekawsze premiery września
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll