Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Charlie Chaplin powraca na duże ekrany. Jak na jego filmy zareaguje dzisiejsza publiczność?
Po latach obcowania z filmem niemym w formie kompilacji gagów, wyciętych z klasycznych burlesek i fragmentów większych całości, dzięki mrówczej pracy filmoznawców w rodzaju Kevina Brownlowa i Davida Gilla, którzy namawiali do wyświetlania starych filmów z szybkością, z jaką zostały nakręcone (a więc 16 a nie 24 klatek na sekundę), wreszcie dzięki cyfryzacji stare kino odzyskało swój blask. No i co? Okazało się, że powstające wówczas filmy nie były czczym naśladowaniem świata – albo raczej literatury, i to tej nie najwyższych lotów. Wręcz przeciwnie: kreowały wiarygodny obraz świata, podnosząc tematy ważne w równym stopniu teraz, co i dziś, i robiły to w sposób zaskakujący. Zaskakujący, bowiem niekoniecznie adresowany do maluczkich, za jakich elity miały – i to nie tylko na początku dziejów kina – widownię kinoteatrów. Oglądane dziś stare filmy w sposób doskonały uwiarygodniają tłumy wiwatujące na cześć Douglasa Fairbanksa, Mary Pickford czy Charlesa Chaplina, pojawiający się publicznie nie tylko w Stanach, ale i w Europie.
Kadr z filmu "Światła wielkiego miasta". Fot. Art House
A potem nadszedł dźwięk. Jedynie Chaplin i Greta Garbo nie musieli się go obawiać – głosi legenda kina. Mimo to obydwoje przyjęli wyzwanie: Greta Garbo przemówiła w „Annie Christie” w lutym 1930 roku. Chaplin czekał dłużej, premiera „Świateł wielkiego miasta” odbyła się dopiero w marcu 1931 roku. Przy czym nie był to wcale film mówiony: to film niemy ze ścieżką dźwiękową, zbudowaną z muzyki, odgłosów miasta, szmerów i… gęgania. Przemówić – a raczej zaśpiewać - Chaplin miał dopiero w „Dzisiejszych czasach”, pięć lat później.
Kadr z filmu "Dzisiejsze czasy". Fot. Art House
Najciekawsze, że jego milczenie nikomu nie przeszkadzało. Jeden gest Chaplina mówił więcej niż potok najbardziej wyszukanych słów. Był geniuszem kina, jak mało kto czuł to medium i jego materię, potrafił ją bez reszty podporządkować sobie i dowolnie kształtować. Bodaj jako pierwszy zrozumiał, że śmiech na ekranie najlepiej komponuje się ze smutkiem – jak w życiu. I z tego odkrycia czerpał obficie. Niezależnie, czy opowiadał o drobnym cwaniaku, który szukał swojego m miejsca wśród obcych, czy też o wagabundzie, szukającym środków na operację oczu dla niewidomej dziewczyny, zawsze potrafił trącić jakąś czułą strunę, by za chwilę rozwiać smutny nastrój kaskadą śmiechu.
Buster Keaton i Charles Chaplin w "Światłach rampy". Fot Art House
Do tego był perfekcjonistą. Jego filmy powstawały miesiącami, są sceny, które potrafił kręcić po kilkaset razy, częstokroć ryzykując – jak choćby „Dyktatorem” – cały swój artystyczny autorytet. Jako artysta wygrywał wielokrotnie, dając wzór postawy filmowca zaangażowanego (ale nie angażującego swoich środków w produkcję), autora strzegącego swoich dzieł (zachował prawa do większości filmów, udoskonalając je – przez montaż i ilustrację muzyczną – niemal do końca swoich dni), wreszcie aktora wiernemu raz stworzonemu emploi. Jego kino nie było może rewolucyjne pod względem formy, ale do dziś zachowało świeżość i aktualność – w warstwie zarówno wykorzystanych środków, jak i uczuć i wartości, o których opowiadał.
Teraz to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, na dużym ekranie, w kinie studyjnym. Wystarczy obejrzeć, by doświadczyć magii kina: te filmy się nie starzeją, a emocje, jakie wywołują, są nadal tak samo silne jak wtedy, kiedy oglądano je po raz pierwszy.
Po latach obcowania z filmem niemym w formie kompilacji gagów, wyciętych z klasycznych burlesek i fragmentów większych całości, dzięki mrówczej pracy filmoznawców w rodzaju Kevina Brownlowa i Davida Gilla, którzy namawiali do wyświetlania starych filmów z szybkością, z jaką zostały nakręcone (a więc 16 a nie 24 klatek na sekundę), wreszcie dzięki cyfryzacji stare kino odzyskało swój blask. No i co? Okazało się, że powstające wówczas filmy nie były czczym naśladowaniem świata – albo raczej literatury, i to tej nie najwyższych lotów. Wręcz przeciwnie: kreowały wiarygodny obraz świata, podnosząc tematy ważne w równym stopniu teraz, co i dziś, i robiły to w sposób zaskakujący. Zaskakujący, bowiem niekoniecznie adresowany do maluczkich, za jakich elity miały – i to nie tylko na początku dziejów kina – widownię kinoteatrów. Oglądane dziś stare filmy w sposób doskonały uwiarygodniają tłumy wiwatujące na cześć Douglasa Fairbanksa, Mary Pickford czy Charlesa Chaplina, pojawiający się publicznie nie tylko w Stanach, ale i w Europie.
Kadr z filmu "Światła wielkiego miasta". Fot. Art House
A potem nadszedł dźwięk. Jedynie Chaplin i Greta Garbo nie musieli się go obawiać – głosi legenda kina. Mimo to obydwoje przyjęli wyzwanie: Greta Garbo przemówiła w „Annie Christie” w lutym 1930 roku. Chaplin czekał dłużej, premiera „Świateł wielkiego miasta” odbyła się dopiero w marcu 1931 roku. Przy czym nie był to wcale film mówiony: to film niemy ze ścieżką dźwiękową, zbudowaną z muzyki, odgłosów miasta, szmerów i… gęgania. Przemówić – a raczej zaśpiewać - Chaplin miał dopiero w „Dzisiejszych czasach”, pięć lat później.
Kadr z filmu "Dzisiejsze czasy". Fot. Art House
Najciekawsze, że jego milczenie nikomu nie przeszkadzało. Jeden gest Chaplina mówił więcej niż potok najbardziej wyszukanych słów. Był geniuszem kina, jak mało kto czuł to medium i jego materię, potrafił ją bez reszty podporządkować sobie i dowolnie kształtować. Bodaj jako pierwszy zrozumiał, że śmiech na ekranie najlepiej komponuje się ze smutkiem – jak w życiu. I z tego odkrycia czerpał obficie. Niezależnie, czy opowiadał o drobnym cwaniaku, który szukał swojego m miejsca wśród obcych, czy też o wagabundzie, szukającym środków na operację oczu dla niewidomej dziewczyny, zawsze potrafił trącić jakąś czułą strunę, by za chwilę rozwiać smutny nastrój kaskadą śmiechu.
Buster Keaton i Charles Chaplin w "Światłach rampy". Fot Art House
Do tego był perfekcjonistą. Jego filmy powstawały miesiącami, są sceny, które potrafił kręcić po kilkaset razy, częstokroć ryzykując – jak choćby „Dyktatorem” – cały swój artystyczny autorytet. Jako artysta wygrywał wielokrotnie, dając wzór postawy filmowca zaangażowanego (ale nie angażującego swoich środków w produkcję), autora strzegącego swoich dzieł (zachował prawa do większości filmów, udoskonalając je – przez montaż i ilustrację muzyczną – niemal do końca swoich dni), wreszcie aktora wiernemu raz stworzonemu emploi. Jego kino nie było może rewolucyjne pod względem formy, ale do dziś zachowało świeżość i aktualność – w warstwie zarówno wykorzystanych środków, jak i uczuć i wartości, o których opowiadał.
Teraz to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, na dużym ekranie, w kinie studyjnym. Wystarczy obejrzeć, by doświadczyć magii kina: te filmy się nie starzeją, a emocje, jakie wywołują, są nadal tak samo silne jak wtedy, kiedy oglądano je po raz pierwszy.
Konrad J. Zarębski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 21.06.2013
Dwa filmy Studia Munka na festiwalu w Palm Springs
Rusza Zielony Jazdów
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024