Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Z Filipem Gieldonem rozmawia Martyna Olszowska.
Portalfilmowy.pl: Słyszałam, że „Pocałunek”, pański film dyplomowy z III roku, uznany został w Łodzi za zbyt szwedzki.
Filip Gieldon: Cytując mojego opiekuna artystycznego, Łukasza Barczyka, ten film „jest kiczem do kwadratu”. Co zresztą mnie ucieszyło, bo właśnie to chciałem osiągnąć, pewnego rodzaju założony z góry kicz. Uznano, że „Pocałunek” jest zbyt hipsterski i różowy. I dobrze, bo taki miał być. Na tle innych filmów dyplomowych był jednym z bardziej kolorowych filmów i może właśnie w tym tkwi jego „szwedzkość”.
Filip Gieldon. Fot. Adam Bębenista
PF: Jak zatem definiować „szwedzkość”?
FG: Jako banał. Zwłaszcza w kinie młodzieżowym dominują banalne historie. Ostatni film szwedzki, jaki dobrze wspominam, to „Darling” (2007) Johana Klinga. Od tego czasu nie widziałem nic, co by mnie zachwyciło, a już na pewno nic, co w interesujący sposób podjęłoby temat młodych. Nie wiem, dlaczego, ale szwedzcy filmowcy nie potrafią ugryźć tego problemu. Stąd pewnie i niska frekwencja na szwedzkich filmach. Filmy młodzieżowe, które w Polsce uznawane są za średnie, w Szwecji uchodzić mogłyby za świetne.
PF: Czy w związku z tym chciałby pan zająć się kinem dla młodych widzów?
FG: Już teraz staram się robić filmy dla młodych i o młodych, o małych problemach, które traktuję bardzo poważnie. Często o problemach, które tworzymy sami. Tak jak w „Pocałunku”, który mógłby skończyć się po kilku minutach, gdyby bohaterki zrobiły to, co powinny - obudzić się, pocałować i iść dalej. One jednak zaczynają tworzyć problemy.
Kadr z filmu „Pocałunek". Fot. Adam Bębenista
PF: Skąd przyszła inspiracja dla „Pocałunku”?
FG: Jeszcze kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć nie miałem gotowego scenariusza. Od dawna jednak chciałem opowiedzieć o sytuacji, gdy dwie dziewczyny spędzają ze sobą noc, choć nie są lesbijkami. O sytuacji, gdy człowiek zakochuje się po prostu w drugim człowieku. Główna inspiracja przyszła po obejrzeniu „Sunset Limited” Tommy Lee Jonesa według Cormaca McCarthy’ego. Skromny film, opierający się na dialogu dwóch siedzących przy stole starszych panów. Chciałem zrealizować coś podobnego - dwie dziewczyny siedzą na przeciwko siebie i również muszą rozgryźć problem, który same stworzyły. Większość akcji zatem polega na spojrzeniu jednego człowieka na drugiego.
PF: Rozumiem, że to właśnie dialog stanowi element istotniejszy od obrazu?
FG: Może wynika to z mojej fascynacji teatrem. Mówi się, by w kinie nie opowiadać dialogiem a obrazem. Zgadzam się z tym. Pewnie cały mój film można byłoby ściąć, bo bohaterki przez większość czasu rozmawiają o mało istotnych kwestiach. Rozmowa to jednak nie dialog. Według mnie rozmowa to wszystkie gesty, spojrzenia, podteksty - to co kryje się pod dialogiem, siłą napędzającą całość. Dlatego dla mnie istotna jest właśnie ta rozmowa.
PF: Jaki wpływ na poszczególne sceny miały aktorki?
FG: Agnieszka Żulewska i Matylda Paszczenko bardzo pomogły wygładzic mi dialogi, które pisałem po angielsku i trzeba było je dostosowac do języka polskiego. Nie ma nic lepszego niż aktor, który powie ci, że czegoś nie zrobi i tłumaczy dlaczego. Dzięki temu można dostrzec własne błędy. Sam scenariusz pisałem na obie aktorki. Matyldę znałem wcześniej z teatru, to świetna aktorka. Agnieszkę kojarzyłem ze szkoły i widziałem jeden teledysk, w którym się pojawiła, wtedy też znalazłem twarz swojej postaci.
PF: Dlaczego zdecydował się pan na studia filmowe w Polsce?
FG: Przez dwa lata studiowałem tutaj, w Stockholms Filmskola. Uznałem jednak, że nie pasują mi filmy, jakie się tu realizuje, ani sposób opowiadania, który jest zresztą charakterystyczny dla całego kina szwedzkiego. Polskie kino jest pod tym względem ciekawsze. Wystarczy spojrzeć choćby na to, jak w obu kinematografiach podchodzi się do problemów społecznych czy rodzinnych. W Polsce ukazane zostaną one raczej ostro, bez koloryzowania, w Szwecji filmowcy zdecydują się pokazać tę rzeczywistość z perspektywy dziecka uciekającego w świat fantazji. To nie w moim stylu. Ja opowiadam aktorem, nie kamerą. Chciałem się przede wszystkim nauczyć realizować dobre dramaturgicznie filmy, stąd ostateczna decyzja o zdawaniu do łódzkiej Filmówki.
PF: Czy w takim razie polsko-szwedzkie korzenie wpływają na sposób postrzegania świat?
FG: Na pewno moje polskie filmy są zbyt szwedzkie. A te kręcone w Szwecji, prawdopodobnie zbyt polskie. Wychowałem się tutaj, w Szwecji, i to z pewnością miało ogromny wpływ na to, w jaki sposób postrzegam pewne problemy. Zarazem jednak pobyt w Polsce pozwolił mi zmienić perspektywę. Opuściłem Szwecję właśnie dlatego, by nie robić kina takiego jak tutaj. Może uda mi zaproponować coś innego.
Portalfilmowy.pl: Słyszałam, że „Pocałunek”, pański film dyplomowy z III roku, uznany został w Łodzi za zbyt szwedzki.
Filip Gieldon: Cytując mojego opiekuna artystycznego, Łukasza Barczyka, ten film „jest kiczem do kwadratu”. Co zresztą mnie ucieszyło, bo właśnie to chciałem osiągnąć, pewnego rodzaju założony z góry kicz. Uznano, że „Pocałunek” jest zbyt hipsterski i różowy. I dobrze, bo taki miał być. Na tle innych filmów dyplomowych był jednym z bardziej kolorowych filmów i może właśnie w tym tkwi jego „szwedzkość”.
Filip Gieldon. Fot. Adam Bębenista
PF: Jak zatem definiować „szwedzkość”?
FG: Jako banał. Zwłaszcza w kinie młodzieżowym dominują banalne historie. Ostatni film szwedzki, jaki dobrze wspominam, to „Darling” (2007) Johana Klinga. Od tego czasu nie widziałem nic, co by mnie zachwyciło, a już na pewno nic, co w interesujący sposób podjęłoby temat młodych. Nie wiem, dlaczego, ale szwedzcy filmowcy nie potrafią ugryźć tego problemu. Stąd pewnie i niska frekwencja na szwedzkich filmach. Filmy młodzieżowe, które w Polsce uznawane są za średnie, w Szwecji uchodzić mogłyby za świetne.
PF: Czy w związku z tym chciałby pan zająć się kinem dla młodych widzów?
FG: Już teraz staram się robić filmy dla młodych i o młodych, o małych problemach, które traktuję bardzo poważnie. Często o problemach, które tworzymy sami. Tak jak w „Pocałunku”, który mógłby skończyć się po kilku minutach, gdyby bohaterki zrobiły to, co powinny - obudzić się, pocałować i iść dalej. One jednak zaczynają tworzyć problemy.
Kadr z filmu „Pocałunek". Fot. Adam Bębenista
PF: Skąd przyszła inspiracja dla „Pocałunku”?
FG: Jeszcze kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć nie miałem gotowego scenariusza. Od dawna jednak chciałem opowiedzieć o sytuacji, gdy dwie dziewczyny spędzają ze sobą noc, choć nie są lesbijkami. O sytuacji, gdy człowiek zakochuje się po prostu w drugim człowieku. Główna inspiracja przyszła po obejrzeniu „Sunset Limited” Tommy Lee Jonesa według Cormaca McCarthy’ego. Skromny film, opierający się na dialogu dwóch siedzących przy stole starszych panów. Chciałem zrealizować coś podobnego - dwie dziewczyny siedzą na przeciwko siebie i również muszą rozgryźć problem, który same stworzyły. Większość akcji zatem polega na spojrzeniu jednego człowieka na drugiego.
PF: Rozumiem, że to właśnie dialog stanowi element istotniejszy od obrazu?
FG: Może wynika to z mojej fascynacji teatrem. Mówi się, by w kinie nie opowiadać dialogiem a obrazem. Zgadzam się z tym. Pewnie cały mój film można byłoby ściąć, bo bohaterki przez większość czasu rozmawiają o mało istotnych kwestiach. Rozmowa to jednak nie dialog. Według mnie rozmowa to wszystkie gesty, spojrzenia, podteksty - to co kryje się pod dialogiem, siłą napędzającą całość. Dlatego dla mnie istotna jest właśnie ta rozmowa.
PF: Jaki wpływ na poszczególne sceny miały aktorki?
FG: Agnieszka Żulewska i Matylda Paszczenko bardzo pomogły wygładzic mi dialogi, które pisałem po angielsku i trzeba było je dostosowac do języka polskiego. Nie ma nic lepszego niż aktor, który powie ci, że czegoś nie zrobi i tłumaczy dlaczego. Dzięki temu można dostrzec własne błędy. Sam scenariusz pisałem na obie aktorki. Matyldę znałem wcześniej z teatru, to świetna aktorka. Agnieszkę kojarzyłem ze szkoły i widziałem jeden teledysk, w którym się pojawiła, wtedy też znalazłem twarz swojej postaci.
PF: Dlaczego zdecydował się pan na studia filmowe w Polsce?
FG: Przez dwa lata studiowałem tutaj, w Stockholms Filmskola. Uznałem jednak, że nie pasują mi filmy, jakie się tu realizuje, ani sposób opowiadania, który jest zresztą charakterystyczny dla całego kina szwedzkiego. Polskie kino jest pod tym względem ciekawsze. Wystarczy spojrzeć choćby na to, jak w obu kinematografiach podchodzi się do problemów społecznych czy rodzinnych. W Polsce ukazane zostaną one raczej ostro, bez koloryzowania, w Szwecji filmowcy zdecydują się pokazać tę rzeczywistość z perspektywy dziecka uciekającego w świat fantazji. To nie w moim stylu. Ja opowiadam aktorem, nie kamerą. Chciałem się przede wszystkim nauczyć realizować dobre dramaturgicznie filmy, stąd ostateczna decyzja o zdawaniu do łódzkiej Filmówki.
PF: Czy w takim razie polsko-szwedzkie korzenie wpływają na sposób postrzegania świat?
FG: Na pewno moje polskie filmy są zbyt szwedzkie. A te kręcone w Szwecji, prawdopodobnie zbyt polskie. Wychowałem się tutaj, w Szwecji, i to z pewnością miało ogromny wpływ na to, w jaki sposób postrzegam pewne problemy. Zarazem jednak pobyt w Polsce pozwolił mi zmienić perspektywę. Opuściłem Szwecję właśnie dlatego, by nie robić kina takiego jak tutaj. Może uda mi zaproponować coś innego.
Martyna Olszowska
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 8.04.2013
Zmarł trębacz Jamesa Bonda
Polska Ambsada oprotestowała niemiecki film wojenny
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024