Na ekranach zachodni specjaliści odprawiają po raz drugi (sic!) "Ostatni egzorcyzm", a w tym roku będziemy świętować czterdziestą rocznicę premiery „Egzorcysty” Williama Friedkina. Kapłani o żelaznej wierze nie stali się nigdy czołowymi bohaterami popkultury, ale pozostają w niej cały czas obecni – trochę na marginesie, w cieniu, tam, gdzie sprawy ostateczne idą w parze ze średnio wyrafinowaną rozrywką.
Jeszcze przed Friedkinem drogę egzorcystów w świecie filmu przecierało dwóch mistrzów: Jerzy Kawalerowicz w „Matce Joannie od Aniołów” (1961) i Ken Russell w „Diabłach” (1971). Obaj nawiązali do sprawy opętania z Loudun – leżący w tej francuskiej miejscowości klasztor został w XVII wieku rzekomo nawiedzony przez ciemne siły. O incydencie pisali Aldous Huxley, na którym oparł się Russell, oraz Jarosław Iwaszkiewicz, którego opowiadanie zekranizował Kawalerowicz. Chociaż jeden i drugi w swoich filmach przeciwstawiali kościelne dogmaty ludzkiej seksualności, to robili to w skrajnie różnej stylistyce. Polak postawił na czarno-białą ascezę. Brytyjczyk docisnął pedał gazu i zafundował widzom kampową jazdę, którą krytyczka Judith Crist określiła mianem „wielkiej fiesty dla sadystów i zboczeńców”.
Kadr z filmu "Matka Joanna od Aniołów". Fot. Kino RPKadr z filmu "Egzorcysta". Fot. materiały prasowe
Horrory o egzorcystach oparte są na pewnym paradoksie: kusząc widza piekielnymi wizjami, przy okazji cementują chrześcijańską wizję świata. W kolejnych filmach słyszymy wykłady o tym, że demony, tak jak i anioły, są odpowiednio zhierarchizowane, a Szatanowi zależy na tym, żebyśmy w niego nie wierzyli. W kolejnych filmach obserwujemy też bohaterów zmagających się ze swoimi wątpliwościami, coraz brutalniej zmuszanych do zaakceptowania obecności nadnaturalnych stworzeń. Główną stawką w „Rytuale” (2011) Mikaela Hafströma jest właśnie pokonanie kryzysu wiary przez młodego kandydata na księdza – dopiero, kiedy przyjmuje do siebie istnienie Diabła, może z pomocą Boga wygnać go z ciała sędziwego kapłana. W (nie)umyślnej misji ewangelizacyjnej wspomagają kino grozy chwyty spopularyzowane przez "Blair Witch Project" (1999) Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza – chwyty mające wmówić widzowi, że ogląda wydarzenia, do których doszło naprawdę: wiele produkcji otwierają komunikaty, że zostały oparte na faktach, wiele też posługuje się ponadto formułą mockumentu. W „Ostatnim egzorcyzmie” (2010) Daniela Stamma w obecności ekipy filmowej pewien oszust najpierw mydli oczy ciemnemu ludowi, aby potem stawić czoła rzeczywistemu Złu. Natomiast w zrealizowanych w podobnej konwencji „Demonach” (2012) Williama Brenta Bella twórcy po dramatycznie urwanym finale odsyłają widzów do strony internetowej, gdzie mają znajdować się materiały na temat przedstawionego w nim opętania.
Kadr z filmu „Ostatni egzorcyzm, część II". Fot. Kino Świat
Część filmów próbuje pokazać zderzenie wiary i nauki, zabobonów i racjonalizmu. Postaciami, które zdają się znajdować właściwy punkt ciężkości między tymi biegunami, są parapsycholodzy, występujący chociażby w „Pogromcach duchów” (1984) Ivana Reitmana czy „Duchu” (1982) Tobe'a Hoopera. Zastępujący krucyfiksy i wodę święconą laserami i czujnikami ektoplazmy, starają się udowodnić, że świat demonów to po prostu kolejna sfera rzeczywistości, która czeka dopiero na odkrycie – tak jak kiedyś świat niewidzialnych mikrobów. Nie zawsze udaje się znaleźć taki kompromis. Konflikt między tym, w co się wierzy, a tym, co się wie, jest osią „Egzorcyzmów Emily Rose” (2005) Scotta Derricksona. Łączące ze sobą horror z dramatem sądowym, opowiadają o księdzu, który zostaje oskarżony o spowodowanie śmierci opętanej dziewczyny. Podobne w temacie, ale dużo bardziej radykalne w swojej publicystycznej wymowie jest „Za wzgórzami” (2012) Cristiana Mungiu, zrealizowane już poza gatunkowymi schematami. Zderzenie rozchwianej psychicznie bohaterki z nieprzychylnymi jej mieszkańcami klasztoru kończy się śmiercią tej pierwszej. Jak się okazuje, egzorcyzmy nie są najlepszym lekiem na atak histerii, a zło pisane małą literą bywa dużo straszniejsze od biblijnego Zła.