Największe zimowe święto kino dobiegło końca, poznaliśmy werdykty berlińskich jurorów, czerwony dywan pod Berlinale Palast został zwinięty. Nagrody dowodzą (nie po raz pierwszy zresztą) nie tylko nieprzewidywalności konkursowych werdyktów, ale i rozdźwięku w opiniach krytyków i jury. Jak wyglądałoby rozdanie Niedźwiedzi, gdyby przyznawali je dziennikarze?
W konkursie, który przez pierwsze dni przynosił rozczarowania, a w kolejnych odsłonach zaczął nabierać rumieńców, największymi faworytami dziennikarzy były dwa filmy: słodko-gorzka „Gloria” Sebastiána Lelio (zasłużenie nagrodzona za wspaniałą tytułową kreację Pauliny Garcíi!) i rumuński dramat „Pozitia Copilului” Călina Petera Netzera. Przedostatniego dnia konkursowych pokazów do wychwalanej dwójki dołączył fenomen z Kazachstanu – „Uroki Garmonii” Emira Baigazina. Ostatecznie Złoty Niedźwiedź oraz nagroda FIPRESCI trafiły w ręce Netzera, który, co prawda, zrobił film przejmujący i świetnie opowiedziany, ale zbyt przewidywalny i mocno bazujący na wszystkim, co już dobrze z kina rumuńskiego znamy. Na tle porównań ze znany już arcydziełami tej kinematografii wypada trochę gorzej, choć wciąż pozostaje obrazem godnym uwagi.
Złoty Niedżwiedź dla rumuńskiego filmu „Pozitia Copilului” Calina Petera Netzera. Fot. Berlinale
Znacznie bardziej dyskusyjne wydają się wyróżnienia (m.in. Srebrny Niedźwiedź i nagroda za rolę męską) dla „Epizoda u zivotu beraca zeljeza” – przeciętnego i topornego filmu Danisa Tanovicia, którego realizm zdaje się być nieudolną kopią tego wszystkiego, co odnajdziemy właśnie u rumuńskich autorów czy braci Dardenne. Na nagrodę aktorską zamiast wyróżnionego Nazifa Mujicia bardziej zasługiwał Andrzej Chyra, którego rola była jednym z najjaśniejszych punktów filmu Szumowskiej „W imię…”. Zaskakująca jest także obecność w gronie wyróżnionych Jafara Panahiego, laureata Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz. Jego „Parde” wydaje się bowiem filmem zupełnie pozbawionym struktury, ciężkawą improwizacją na temat życia pod dyktaturą. Nagroda berlińskiego jury nabiera więc wyłącznie politycznego charakteru, stając się gestem solidarności z prześladowanym przez irańskie władze artystą. Przy całej sympatii dla „Prince Avalanche” trudno zgodzić się również z reżyserską nagrodą dla Davida Gordona Greena. Twórca „Boskiego chilloutu” udowadnia wprawdzie warsztatową sprawność, ale trudno mówić tu o zauważalnym autorskim wkładzie. Własnym charakterze pisma, które silnie zaznacza się w „Camille Claudel, 1915”, jednym z najlepszych dzieł Brunona Dumonta czy w „Urokach Garmonii”, wyrafinowanym debiucie Baigazina uhonorowanym jedynie za zdjęcia.
Ewa Szponar: Lekcje dobrego kina
Pominięcie najnowszego filmu autora "Ludzkości" to, moim zdaniem, najcięższy z grzechów jury dowodzonego przez Wong Kar-waia. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, przeciętny (żeby nie nazwać go słabym) poziom Konkursu Głównego. Rywalizujące o berlińskie laury obrazy w większości rozczarowywały, zmuszając poszukujących olśnień widzów, do eksplorowania pozostałych sekcji. Szkoda, że w reprezentacyjnej dziewiętnastce nie znalazła się np. "Frances Ha" Noah Baumbacha, Allenowska z ducha opowieść o trudnej do osiągnięcia (niechcianej?) dojrzałości i… Nowym Jorku. Historia 27-letniej singielki z porywającą rolą Grety Gerwig mogłaby spokojnie stanąć w szranki z innym reprezentantem Panoramy, "Ayer no termina nunca". Filmowi Isabel Coixet można wprawdzie zarzucić nadmierną teatralność, trudno odmówić mu jednak intensywności i emocjonalnej głębi.
Greta Gerwig w filmie "Frances Ha". Fot. Berlinale
63. Konkurs Główny nie ucierpiałby także specjalnie, gdyby inaczej rozłożyć w nim amerykańskie akcenty. Przewidywalne "Panaceum”, (podobno ostatni) film Stevena Soderbergha i mdła "Ziemia obiecana” Gusa Van Santa dobrze odnalazłyby się w dziale wydarzeń specjalnych. Ich miejsce mogłoby zająć "Before Midnight", doskonałe podsumowanie miłosnej trylogii Richarda Linklatera.
Magdalena Bartczak: Przeoczone arcydzieła
W Berlinie nagrodzono filmowych realistów: rumuński moralitet o toksycznej macierzyńskiej miłości, sumieniu i (nie)możliwym odkupieniu win podpisany przez Netzera oraz zgrzebny i wtórny obraz Tanovicia, którego wyróżnienie jest dla mnie najbardziej kuriozalną decyzją tegorocznego jury. Znacznie bardziej na Srebrnego Niedźwiedzia zasłużył Hong Sang-soo, którego impresyjny poemat „Nobody's Daughter Haewoon” był jednym z najbardziej oryginalnych i urokliwie opowiedzianych filmów festiwalu. Najwyższą nagrodę wręczyłabym Baigazinowi, doceniając jego „Uroki Garmonii” nie tylko za przemyślaną kompozycję zdjęć, ale też dojrzałość reżyserii i scenariusza oraz niezwykłe kreacje młodych aktorów-amatorów. Debiut młodego kazachskiego twórcy ma tę samą siłę rażenia, którą posiadał „Powrót” Zwiagincewa. Szkoda, że jurorzy Berlinale nie mieli tej samej odwagi, którą dziesięć lat temu miało jury w Wenecji i woleli wyróżnić kino rumuńskie, które już od dłuższego czasu święci triumfy na wszystkich możliwych festiwalach.
Kadr z filmu "Uroki garmonii" (Harmony Lessons0. Fot. Berlinale
Na tle dość zachowawczego Konkursu Głównego świetnie wypadł program Panoramy i Forum – to właśnie tam można było odnaleźć filmy wyznaczające najciekawsze ścieżki we współczesnym kinie. W pierwszym z tych cykli godne zauważenia były turecki „Lifelong” Asli Özge, koreański „White Night” LeeSong Hee-ila oraz „It's All so Quiet” Nanouk Leopold. Moim największym faworytem drugiej sekcji był zaś gruziński „In Bloom” Nany Ekvtimishvili i Simona Grossa – subtelny dramat o dojrzewaniu zrealizowany z precyzją godną największych mistrzów ekranu.