Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
„Tylko w naszych czasach ktoś tak utalentowany, jak Tarantino, może stworzyć dzieło tak ostentacyjnie pozbawione sensu i tak bardzo niezainteresowane polityką, metafizyką lub moralnością” - pisał James Wood o "Pulp Fiction" (1994).
Quentin Tarantino od samego początku swojej kariery budził pewien odbiorczy dyskomfort w krytykach o raczej konserwatywnych gustach. Z jednej strony doceniano go, a z drugiej bagatelizowano, traktując jako zdolnego błazna.
Quentin Tarantino na planie „Django". Fot. UIP
W ostatnich latach coś się w nim zmieniło. Ten filmowy geek, lepiący własne kino z odniesień do cudzej twórczości, zwrócił się w stronę tematów, które – zdaniem niektórych – nie pasują do jego beztroskiej, postmodernistycznej wyobraźni. W „Bękartach wojny” (2009) był to antysemityzm, a we wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin westernie "Django" (2012) – niewolnictwo.
Ową zmianę widać już w samych wypowiedziach Tarantino. Kiedyś w wywiadach – z fanowskim błyskiem w oku i gestykulacją godną osoby w amfetaminowym ciągu – opowiadał przede wszystkim o filmowych inspiracjach: o zapomnianych klasykach kung-fu lub drugoligowym kinie gore. Teraz mówi też o misji. Misji odkłamania amerykańskiej historii i zainicjowania dyskusji na temat niewolnictwa. Ta postawa również nie budzi powszechnego aplauzu. Erin Aubry Kaplan, dziennikarka zainteresowana społeczno-ekonomiczną sytuacją Afroamerykanów, pisała po premierze "Django", że ubezwłasnowolnienie czarnoskórych było czymś tak drastycznym i złym, że nie trzeba tego już bardziej przejaskrawiać i pokazywać w formie krwawego komiksu. Spike Lee, jeden z czołowych afroamerykańskich reżyserów, był ostrzejszy w słowach. Zadeklarował, że z szacunku dla swoich przodków odmawia obejrzenia "Django". Chociaż „wreszcie” zainteresował się polityką i moralnością, Tarantino nie przestał budzić w odbiorcach dyskomfortu.
Christoph Waltz i Jamie Foxx w filmie „Django". Fot. UIP
Emancypacyjne wątki były jednak obecne w jego twórczości już od pewnego czasu. Bohaterką "Jackie Brown" (1997) jest czarnoskóra stewardesa, która wywodzi w pole zarówno gangsterów, jak i przedstawicieli prawa. W „Kill Billu” (2003-2004) równie sprytna – a także będąca mistrzynią sztuk walki – protagonistka bierze krwawy odwet na ludziach, którzy zabili jej narzeczonego, odebrali dziecko, a ją samą wysłali w stanie śpiączki do szpitala na kilkuletni „urlop”. Motyw kobiecej zemsty największej dosadności nabiera w „Death Proof” (2007). Po jednej stronie barykady mamy płeć piękną, mocną w gębie i wyzwoloną, a po drugiej – psychopatycznego mordercę, który (jak Tarantino kilkukrotnie sugeruje) zabija kobiety w ramach kompensacji seksualnych kompleksów. Film ma strukturę produkcji z gatunku „rape&revenge”: przez pierwszą połowę na straconej pozycji pozostają kobiety, natomiast w drugiej dochodzi do długo oczekiwanej zemsty. W ostatniej scenie bohaterki przez dobre kilka minut wygrywają pięściami na twarzy oprawcy krwawe staccato.
Kadr z filmu „Bękarty wojny". Fot. UIP
W wypadku tamtych obrazów można było jeszcze uznać, że rzekomo „feministyczny” ton wynika bardziej z fascynacji postaciami twardych kobiet, a nie ze świadomości społecznej. Do znaczącego przesunięcia punktu ciężkości doszło jednak w „Bękartach wojny”. Ich akcja koncentruje się na złożonym z Żydów oddziale, który w czasie II wojny światowej masowo eksterminuje nazistów, aby w finale – cytując kultową wypowiedź z "Pulp Fiction" – „zrobić z dupy jesień średniowiecza” samemu Hitlerowi. Żydzi zostają skojarzeni z inną brutalnie potraktowaną przez historię grupą: Indianami – przywódca oddziału kolekcjonuje zdzierane kolejnym ofiarom skalpy. Jest to okrutny żart, ale opowiedziany z nadzieją wywołania katharsis. Tarantino przejawia w „Bękartach wojny” równocześnie naiwną i bezczelną wiarę w to, że X muza może pomóc przepracować zbiorową traumę. Dodatkowo podkreśla to umieszczenie sceny masakry nazistowskich dygnitarzy w kinie, gdzie odbywa się premiera filmu propagandowego o niemieckim bohaterze; to właśnie w tym miejscu możliwe staje się odwrócenie biegu historii i oddanie sprawiedliwości pokrzywdzonym. Tarantino dalej podąża obraną w „Bękartach wojny” drogą popkulturowego rewizjonizmu. "Django" traktuje o zemście niewolnika na okrutnym plantatorze, a zapowiadany już kolejny projekt, noszący roboczy tytuł „Killer Crow”, ma zamknąć historyczną trylogię opowieścią o czarnoskórych żołnierzach, którzy w czasie II wojny światowej zabijają dyskryminujących ich białych „towarzyszy broni”.
Samuel L. Jackson i John Travolta w „Pulp Fiction". Fot. Filmbox
Wątki mniejszościowe to jednak nie jedyna rzecz świadcząca o tym, że w sercu Tarantino jest coś więcej niż tylko miłość do kina. Zazwyczaj okrutny i cyniczny, czasem przejawia niespodziewane zainteresowanie życiem emocjonalnym swoich bohaterów. Już w debiutanckich „Wściekłych psach” (1992) pojawia się rozegrany całkowicie na poważnie (i godny greckiej tragedii) wątek przyjacielsko-ojcowskiej relacji między doświadczonym gangsterem i infiltrującym gang złodziei młodym policjantem. Najpoważniejsza w jego dotychczasowej filmografii "Jackie Brown" bardziej niż kryminałem jest pozbawionym klisz portretem czarnoskórej kobiety w średnim wieku. Natomiast w finale drugiej odsłony „Kill Billa”, zamiast spodziewanej masakry, dostajemy trwającą kilkadziesiąt minut scenę dialogową, w czasie której zanalizowane zostają życiowe wybory byłej płatnej zabójczyni: jej próby ucieczki przed własną brutalną naturą i ukrycia się pośród konserwatywnych wzorców osobowych.
Kadr z filmu „Grindhouse: Death Proof". Fot. Kino Świat
Ile z tego ciepła będzie w "Django"? Czy niewolnictwo będzie tam tylko krwawym spektaklem, czy prawdziwym koszmarem? Czy bohaterowie będą postaciami z krwi i kości, czy tylko wycinankami z celuloidu? Krytycy na pewno nie dojdą do consensusu. W końcu sam Tarantino, odbierając Złotą Palmę za "Pulp Fiction", powiedział: „Nie spodziewałem się, że wygram. Zazwyczaj wygrywają filmy, które łączą ludzi, a moje ich dzielą”.
Quentin Tarantino od samego początku swojej kariery budził pewien odbiorczy dyskomfort w krytykach o raczej konserwatywnych gustach. Z jednej strony doceniano go, a z drugiej bagatelizowano, traktując jako zdolnego błazna.
Quentin Tarantino na planie „Django". Fot. UIP
W ostatnich latach coś się w nim zmieniło. Ten filmowy geek, lepiący własne kino z odniesień do cudzej twórczości, zwrócił się w stronę tematów, które – zdaniem niektórych – nie pasują do jego beztroskiej, postmodernistycznej wyobraźni. W „Bękartach wojny” (2009) był to antysemityzm, a we wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin westernie "Django" (2012) – niewolnictwo.
Ową zmianę widać już w samych wypowiedziach Tarantino. Kiedyś w wywiadach – z fanowskim błyskiem w oku i gestykulacją godną osoby w amfetaminowym ciągu – opowiadał przede wszystkim o filmowych inspiracjach: o zapomnianych klasykach kung-fu lub drugoligowym kinie gore. Teraz mówi też o misji. Misji odkłamania amerykańskiej historii i zainicjowania dyskusji na temat niewolnictwa. Ta postawa również nie budzi powszechnego aplauzu. Erin Aubry Kaplan, dziennikarka zainteresowana społeczno-ekonomiczną sytuacją Afroamerykanów, pisała po premierze "Django", że ubezwłasnowolnienie czarnoskórych było czymś tak drastycznym i złym, że nie trzeba tego już bardziej przejaskrawiać i pokazywać w formie krwawego komiksu. Spike Lee, jeden z czołowych afroamerykańskich reżyserów, był ostrzejszy w słowach. Zadeklarował, że z szacunku dla swoich przodków odmawia obejrzenia "Django". Chociaż „wreszcie” zainteresował się polityką i moralnością, Tarantino nie przestał budzić w odbiorcach dyskomfortu.
Christoph Waltz i Jamie Foxx w filmie „Django". Fot. UIP
Emancypacyjne wątki były jednak obecne w jego twórczości już od pewnego czasu. Bohaterką "Jackie Brown" (1997) jest czarnoskóra stewardesa, która wywodzi w pole zarówno gangsterów, jak i przedstawicieli prawa. W „Kill Billu” (2003-2004) równie sprytna – a także będąca mistrzynią sztuk walki – protagonistka bierze krwawy odwet na ludziach, którzy zabili jej narzeczonego, odebrali dziecko, a ją samą wysłali w stanie śpiączki do szpitala na kilkuletni „urlop”. Motyw kobiecej zemsty największej dosadności nabiera w „Death Proof” (2007). Po jednej stronie barykady mamy płeć piękną, mocną w gębie i wyzwoloną, a po drugiej – psychopatycznego mordercę, który (jak Tarantino kilkukrotnie sugeruje) zabija kobiety w ramach kompensacji seksualnych kompleksów. Film ma strukturę produkcji z gatunku „rape&revenge”: przez pierwszą połowę na straconej pozycji pozostają kobiety, natomiast w drugiej dochodzi do długo oczekiwanej zemsty. W ostatniej scenie bohaterki przez dobre kilka minut wygrywają pięściami na twarzy oprawcy krwawe staccato.
Kadr z filmu „Bękarty wojny". Fot. UIP
W wypadku tamtych obrazów można było jeszcze uznać, że rzekomo „feministyczny” ton wynika bardziej z fascynacji postaciami twardych kobiet, a nie ze świadomości społecznej. Do znaczącego przesunięcia punktu ciężkości doszło jednak w „Bękartach wojny”. Ich akcja koncentruje się na złożonym z Żydów oddziale, który w czasie II wojny światowej masowo eksterminuje nazistów, aby w finale – cytując kultową wypowiedź z "Pulp Fiction" – „zrobić z dupy jesień średniowiecza” samemu Hitlerowi. Żydzi zostają skojarzeni z inną brutalnie potraktowaną przez historię grupą: Indianami – przywódca oddziału kolekcjonuje zdzierane kolejnym ofiarom skalpy. Jest to okrutny żart, ale opowiedziany z nadzieją wywołania katharsis. Tarantino przejawia w „Bękartach wojny” równocześnie naiwną i bezczelną wiarę w to, że X muza może pomóc przepracować zbiorową traumę. Dodatkowo podkreśla to umieszczenie sceny masakry nazistowskich dygnitarzy w kinie, gdzie odbywa się premiera filmu propagandowego o niemieckim bohaterze; to właśnie w tym miejscu możliwe staje się odwrócenie biegu historii i oddanie sprawiedliwości pokrzywdzonym. Tarantino dalej podąża obraną w „Bękartach wojny” drogą popkulturowego rewizjonizmu. "Django" traktuje o zemście niewolnika na okrutnym plantatorze, a zapowiadany już kolejny projekt, noszący roboczy tytuł „Killer Crow”, ma zamknąć historyczną trylogię opowieścią o czarnoskórych żołnierzach, którzy w czasie II wojny światowej zabijają dyskryminujących ich białych „towarzyszy broni”.
Samuel L. Jackson i John Travolta w „Pulp Fiction". Fot. Filmbox
Wątki mniejszościowe to jednak nie jedyna rzecz świadcząca o tym, że w sercu Tarantino jest coś więcej niż tylko miłość do kina. Zazwyczaj okrutny i cyniczny, czasem przejawia niespodziewane zainteresowanie życiem emocjonalnym swoich bohaterów. Już w debiutanckich „Wściekłych psach” (1992) pojawia się rozegrany całkowicie na poważnie (i godny greckiej tragedii) wątek przyjacielsko-ojcowskiej relacji między doświadczonym gangsterem i infiltrującym gang złodziei młodym policjantem. Najpoważniejsza w jego dotychczasowej filmografii "Jackie Brown" bardziej niż kryminałem jest pozbawionym klisz portretem czarnoskórej kobiety w średnim wieku. Natomiast w finale drugiej odsłony „Kill Billa”, zamiast spodziewanej masakry, dostajemy trwającą kilkadziesiąt minut scenę dialogową, w czasie której zanalizowane zostają życiowe wybory byłej płatnej zabójczyni: jej próby ucieczki przed własną brutalną naturą i ukrycia się pośród konserwatywnych wzorców osobowych.
Kadr z filmu „Grindhouse: Death Proof". Fot. Kino Świat
Ile z tego ciepła będzie w "Django"? Czy niewolnictwo będzie tam tylko krwawym spektaklem, czy prawdziwym koszmarem? Czy bohaterowie będą postaciami z krwi i kości, czy tylko wycinankami z celuloidu? Krytycy na pewno nie dojdą do consensusu. W końcu sam Tarantino, odbierając Złotą Palmę za "Pulp Fiction", powiedział: „Nie spodziewałem się, że wygram. Zazwyczaj wygrywają filmy, które łączą ludzi, a moje ich dzielą”.
Piotr Mirski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 17.01.2013
Niepokorny misiek "Ted" już na DVD i Blu-ray
Oko na Bałkany: Serbia
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024