Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Rzeczywistość – nawet ta i tak już wypreparowana: ta kinowa – ciężko poddaje się kategoryzacji. Trudno u schyłku filmowego roku wpisać wszystko w jednolitą narrację, szczególnie jeśli najważniejsze dzieła powstają często poza trendami: egzystują gdzieś obok lub dalej – w przyszłości.
Statystyka wiele tu nie da, zostają impresje. Myślę więc o ostatnich dwunastu miesiącach i widzę szpaler ładnych, gładkich, umiarkowanie ambitnych i dość grzecznych produkcji. Myślę o rzeczach, które zrobiły na mnie największe wrażenie i widzę filmy, które dawały w twarz lub chociaż drażniły, zostawiając po sobie przez kilka dni nieprzyjemny osad w głowie. To był chyba spokojny rok i największą wartością był w nim eksces.
Kadr z filmu "Mroczny rycerz powstaje". Fot. Warner Bros.
Kolejnym problemem z układaniem rocznego podsumowania jest kalendarz premier. Zdani na łaskę dystrybutorów, wiele tytułów poznajemy z opóźnieniem i przez to w innym kontekście; dopiero po pewnym czasie docierają do nas filmowe echa wielkiego świata. Czego echa usłyszeliśmy w 2012? Usłyszeliśmy odgłosy społecznego niezadowolenia, które kino błyskawicznie przedstawiło jako pierwsze sygnały nadciągającej rewolucji. Demonstracje Okupuj Wall Street pobrzmiewały w kolejnych, mniej lub bardziej populistycznych produkcjach: „Człowieku na krawędzi”, „Igrzyskach śmierci” czy nowej „Pamięci absolutnej”. Dużo przekorniej do tematu podeszli Christopher Nolan i David Cronenberg. Ten pierwszy w „Mroczny rycerz powstaje” pokazał, jak gniew ludu można ukierunkować przeciwko niemu samemu; ten drugi w "Cosmopolis" przedstawił obie strony konfliktu – tych biednych i tych bogatych – jako desperacko w siebie wczepionych i spychanych w nieznane przez prąd historii.
Kadr z filmu "Zakochani w Rzymie". Fot. Kino Świat
Wraz z echami spraw wielkiego świata dotarły do Polski echa oscarowego wyścigu. Wyświetlane na początku roku tytuły: "Spadkobiercy", "Artysta", „Hugo i jego wynalazek” i "Czas wojny" były filmami mniej lub bardziej przyjemnymi, ale w podobnym stopniu biorącymi sobie za cel głaskanie widza po głowie. Szczególnie te dwa ostatnie, zrealizowane kolejno przez Martina Scorsese i Stevena Spielberga, stanowiły znak, że klasycy dawnego Hollywood zabarykadowali się w swoich wystawnych i pozbawionych życia pałacach. Podobne wrażenie sprawiał najnowszy obraz innego klasyka, Woody'ego Allena. Jego "Zakochani w Rzymie", mimo wielu dobrych pomysłów i scen, wydawali się zaledwie obłym i pozbawionym kantów produktem – przeznaczonym do ekspresowego polubienia i zapomnienia. Znacznie ambitniejsi i żywsi okazali się klasycy młodszego pokolenia: Paul Thomas Anderson, który wraz z „Mistrzem” dopisał nowy rozdział do własnej historii USA, Wes Anderson, konsekwentnie brnący w „Kochankach z Księżyca” w głąb własnych tematycznych i stylistycznych idiosynkrazji, a także rodzeństwo Wachowskich, próbujące w „Atlasie Chmur” stworzyć kolejną - po matriksowej - popfilozofię (w tym ostatnim wypadku ambicje przełożyły się niestety tylko na artystyczną donkiszoterię, skutkującą najbardziej spektakularną porażką tego roku).
Kadr z filmu "Miłość". Fot. Gutek Film
Nie tylko w USA uznani twórcy poszli na łatwiznę, zdobywając za to, o dziwo, laury i uznanie. Michael Haneke, złoty cielec europejskich festiwali, po raz drugi otrzymał w Cannes Złotą Palmę, po raz drugi serwując zgrabnie imitujące głębie hochsztaplerstwo. Jego poprzednia "Biała wstążka" bez powtarzanego wciąż odautorskiego wyjaśnienia, że pokazana w niej historia wyjaśnia przyczyny wybuchu II wojny światowej, byłaby jedynie taplającym się we własnym oburzeniu arthouse'owym exploitation. Podobnie było z tegoroczną „Miłością” – po odjęciu uniwersalizującego tytułu zostałby tylko jałowy teatr telewizji, złożony z ciągu raczej banalnych „scen z życia małżeńskiego”. Mniej zainteresowania i entuzjazmu wzbudziły premiery znakomitych obrazów dwóch innych twórców, którzy reprezentują wzorcowe przykłady filmowych „autorów”. David Cronenberg w "Cosmopolis" wzbogacił swoją filozofię ciała i umysłu, a ponadto stworzył dzieło pod względem formalnym hipnotyzujące i z premedytacją odrzucające sztucznością, jakby powleczone chromem i lateksem. Natomiast Bruno Dumont w będącym na swój sposób remake'iem „Słowa” Dreyera"Poza szatanem" rozwinął snutą już od czasu debiutu wizję postsekularnego świata, gdzie nie funkcjonuje żadna figura Stwórcy, a zwykli ludzie zmuszeni są odgrywać role świętych.
Kadr z filmu "Avengers". Fot. Forum Film
Filmowa popkultura upłynęła w tym roku pod znakiem podsumowań, powrotów i reinterpretacji; niewiele powiedziano nowego, próbowano za to powiedzieć to inaczej. W przynajmniej dwóch przypadkach „inaczej” znaczyło „więcej”. Wiosną i latem pojawiły się filmy-zestawy, w których oferowano cały komplet ulubionych bohaterów. W zachwycająco lekkich „Avengersach” Jossa Whedona udało się to, co od dawna praktykuje się w świecie komiksu – splecenie nici fabularnych z innych historii w epicką opowieść. W adresowanych przede wszystkim do widzów wychowanych na kinie akcji ery Reagana „Niezniszczalnych 2” dostaliśmy natomiast festiwal sentymentu i zgrywy, w którym Chuck Norris opowiadał żarty na własny temat, a starzy komandosi zachowywali się jak wciąż aseksualni chłopcy, broniący przed dziewczynami dostępu do klubu na drzewie. „Inaczej” znaczyło „gorzej” w rozwinięciach kultowych już serii. Christopher Nolan we zwieńczeniu trylogii o Batmanie uciekł od mroku w stronę hollywoodzkiego patosu. Ridley Scott w będącym prequelem „Obcego” „Prometeuszu” zastąpił aluzyjność oryginału tautologią, a skromność i precyzję – rozbuchaniem i scenariuszowym bałaganem. „Inaczej” znaczyło natomiast „lepiej” w przypadku "Skyfall", najdojrzalszej i najbardziej wyrafinowanej odsłony przygód agenta 007. Samowi Mendesowi udało się przekuć klasyczną bondowską opowieść w gotycki horror o potworze Frankensteina i jego przystojniejszym bracie.
Kadr z filmu "Hobbit". Fot. Forum Film
Pośród zagranicznych premier znajdują się jeszcze dwie pozycje, które mogą pozostawić po sobie smak krwi w ustach. We „Wrogu numer jeden”, opowiadającym o polowaniu na Osamę bin Ladena i oprotestowanym już przez część amerykańskich senatorów, Kathryn Bigelow zdaje się na dobre porzucać bezpieczną krainę kina rozrywkowego. W „Django” Quentin Tarantino wreszcie bierze się za bary z gatunkiem, z którym flirtował od dawna – ze spaghetti westernem. Do Polski oba filmy wchodzą jednak dopiero w styczniu i lutym. Jeśli więc stary rok skończmy, oglądając spokojnie „Hobbita”, to nowy rozpoczniemy z należytym hukiem.
Statystyka wiele tu nie da, zostają impresje. Myślę więc o ostatnich dwunastu miesiącach i widzę szpaler ładnych, gładkich, umiarkowanie ambitnych i dość grzecznych produkcji. Myślę o rzeczach, które zrobiły na mnie największe wrażenie i widzę filmy, które dawały w twarz lub chociaż drażniły, zostawiając po sobie przez kilka dni nieprzyjemny osad w głowie. To był chyba spokojny rok i największą wartością był w nim eksces.
Kadr z filmu "Mroczny rycerz powstaje". Fot. Warner Bros.
Kolejnym problemem z układaniem rocznego podsumowania jest kalendarz premier. Zdani na łaskę dystrybutorów, wiele tytułów poznajemy z opóźnieniem i przez to w innym kontekście; dopiero po pewnym czasie docierają do nas filmowe echa wielkiego świata. Czego echa usłyszeliśmy w 2012? Usłyszeliśmy odgłosy społecznego niezadowolenia, które kino błyskawicznie przedstawiło jako pierwsze sygnały nadciągającej rewolucji. Demonstracje Okupuj Wall Street pobrzmiewały w kolejnych, mniej lub bardziej populistycznych produkcjach: „Człowieku na krawędzi”, „Igrzyskach śmierci” czy nowej „Pamięci absolutnej”. Dużo przekorniej do tematu podeszli Christopher Nolan i David Cronenberg. Ten pierwszy w „Mroczny rycerz powstaje” pokazał, jak gniew ludu można ukierunkować przeciwko niemu samemu; ten drugi w "Cosmopolis" przedstawił obie strony konfliktu – tych biednych i tych bogatych – jako desperacko w siebie wczepionych i spychanych w nieznane przez prąd historii.
Kadr z filmu "Zakochani w Rzymie". Fot. Kino Świat
Wraz z echami spraw wielkiego świata dotarły do Polski echa oscarowego wyścigu. Wyświetlane na początku roku tytuły: "Spadkobiercy", "Artysta", „Hugo i jego wynalazek” i "Czas wojny" były filmami mniej lub bardziej przyjemnymi, ale w podobnym stopniu biorącymi sobie za cel głaskanie widza po głowie. Szczególnie te dwa ostatnie, zrealizowane kolejno przez Martina Scorsese i Stevena Spielberga, stanowiły znak, że klasycy dawnego Hollywood zabarykadowali się w swoich wystawnych i pozbawionych życia pałacach. Podobne wrażenie sprawiał najnowszy obraz innego klasyka, Woody'ego Allena. Jego "Zakochani w Rzymie", mimo wielu dobrych pomysłów i scen, wydawali się zaledwie obłym i pozbawionym kantów produktem – przeznaczonym do ekspresowego polubienia i zapomnienia. Znacznie ambitniejsi i żywsi okazali się klasycy młodszego pokolenia: Paul Thomas Anderson, który wraz z „Mistrzem” dopisał nowy rozdział do własnej historii USA, Wes Anderson, konsekwentnie brnący w „Kochankach z Księżyca” w głąb własnych tematycznych i stylistycznych idiosynkrazji, a także rodzeństwo Wachowskich, próbujące w „Atlasie Chmur” stworzyć kolejną - po matriksowej - popfilozofię (w tym ostatnim wypadku ambicje przełożyły się niestety tylko na artystyczną donkiszoterię, skutkującą najbardziej spektakularną porażką tego roku).
Kadr z filmu "Miłość". Fot. Gutek Film
Nie tylko w USA uznani twórcy poszli na łatwiznę, zdobywając za to, o dziwo, laury i uznanie. Michael Haneke, złoty cielec europejskich festiwali, po raz drugi otrzymał w Cannes Złotą Palmę, po raz drugi serwując zgrabnie imitujące głębie hochsztaplerstwo. Jego poprzednia "Biała wstążka" bez powtarzanego wciąż odautorskiego wyjaśnienia, że pokazana w niej historia wyjaśnia przyczyny wybuchu II wojny światowej, byłaby jedynie taplającym się we własnym oburzeniu arthouse'owym exploitation. Podobnie było z tegoroczną „Miłością” – po odjęciu uniwersalizującego tytułu zostałby tylko jałowy teatr telewizji, złożony z ciągu raczej banalnych „scen z życia małżeńskiego”. Mniej zainteresowania i entuzjazmu wzbudziły premiery znakomitych obrazów dwóch innych twórców, którzy reprezentują wzorcowe przykłady filmowych „autorów”. David Cronenberg w "Cosmopolis" wzbogacił swoją filozofię ciała i umysłu, a ponadto stworzył dzieło pod względem formalnym hipnotyzujące i z premedytacją odrzucające sztucznością, jakby powleczone chromem i lateksem. Natomiast Bruno Dumont w będącym na swój sposób remake'iem „Słowa” Dreyera"Poza szatanem" rozwinął snutą już od czasu debiutu wizję postsekularnego świata, gdzie nie funkcjonuje żadna figura Stwórcy, a zwykli ludzie zmuszeni są odgrywać role świętych.
Kadr z filmu "Avengers". Fot. Forum Film
Filmowa popkultura upłynęła w tym roku pod znakiem podsumowań, powrotów i reinterpretacji; niewiele powiedziano nowego, próbowano za to powiedzieć to inaczej. W przynajmniej dwóch przypadkach „inaczej” znaczyło „więcej”. Wiosną i latem pojawiły się filmy-zestawy, w których oferowano cały komplet ulubionych bohaterów. W zachwycająco lekkich „Avengersach” Jossa Whedona udało się to, co od dawna praktykuje się w świecie komiksu – splecenie nici fabularnych z innych historii w epicką opowieść. W adresowanych przede wszystkim do widzów wychowanych na kinie akcji ery Reagana „Niezniszczalnych 2” dostaliśmy natomiast festiwal sentymentu i zgrywy, w którym Chuck Norris opowiadał żarty na własny temat, a starzy komandosi zachowywali się jak wciąż aseksualni chłopcy, broniący przed dziewczynami dostępu do klubu na drzewie. „Inaczej” znaczyło „gorzej” w rozwinięciach kultowych już serii. Christopher Nolan we zwieńczeniu trylogii o Batmanie uciekł od mroku w stronę hollywoodzkiego patosu. Ridley Scott w będącym prequelem „Obcego” „Prometeuszu” zastąpił aluzyjność oryginału tautologią, a skromność i precyzję – rozbuchaniem i scenariuszowym bałaganem. „Inaczej” znaczyło natomiast „lepiej” w przypadku "Skyfall", najdojrzalszej i najbardziej wyrafinowanej odsłony przygód agenta 007. Samowi Mendesowi udało się przekuć klasyczną bondowską opowieść w gotycki horror o potworze Frankensteina i jego przystojniejszym bracie.
Kadr z filmu "Hobbit". Fot. Forum Film
Pośród zagranicznych premier znajdują się jeszcze dwie pozycje, które mogą pozostawić po sobie smak krwi w ustach. We „Wrogu numer jeden”, opowiadającym o polowaniu na Osamę bin Ladena i oprotestowanym już przez część amerykańskich senatorów, Kathryn Bigelow zdaje się na dobre porzucać bezpieczną krainę kina rozrywkowego. W „Django” Quentin Tarantino wreszcie bierze się za bary z gatunkiem, z którym flirtował od dawna – ze spaghetti westernem. Do Polski oba filmy wchodzą jednak dopiero w styczniu i lutym. Jeśli więc stary rok skończmy, oglądając spokojnie „Hobbita”, to nowy rozpoczniemy z należytym hukiem.
Piotr Mirski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja: 28.12.2012
117. rocznica narodzin kina i 6. urodziny Kinematografu
85. urodziny Jana Sokołowskiego
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024