PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Jerzym Domaradzkim, reżyserem "Piątej pory roku" i byłym prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich (1994-96), o jego najnowszym filmie, transformacji systemowej w Polsce i cenzurze w kinie rozmawia Marcin Zawiśliński.

Portalfilmowy.pl:  Podobno kto inny miał nakręcić „Piątą porę roku”. Dlaczego ostatecznie pan ją zrealizował?

Jerzy Domaradzki: Po przeczytaniu scenariusza mojej studentki,  która jest bardzo młodą osobą, wiedziałem, że z tego materiału może powstać  film. Ale skoro autorką scenariusza jest  młoda osoba, to pomyślałem, że może by to zrobił młody reżyser, debiutant. Wiadomo przecież, że dzięki Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej łatwiej jest dopiąć budżet dla debiutanta, ponieważ dofinansowanie filmu stanowi nawet 70 proc. wartości całego projektu. A to był skromny projekt, który nie wymagał dużych nakładów finansowych.

PF: Aktorzy się na to nie zgodzili?

JD: Odtwórcy głównych ról - Ewa Wiśniewska, Andrzej Grabowski i Marian Dziędziel – powiedzieli: „Zrobimy ten film, ale tylko wtedy, kiedy ty będziesz go reżyserował. Młody, początkujący reżyser nie zrozumie problemów ludzi dojrzałych”. Wtedy uświadomiłem sobie, że faktycznie to jest także moje pokolenie.


Jerzy Domaradzki. Fot. SFP.

PF: Był to również pana powrót za kamerę po kilkunastu latach przerwy w pracy nad fabułami.

JD: Wziąłem się za ten film, bo  ostatnio dłużej przebywam w Polsce. Pewne projekty, które miałem, były w zawieszeniu. Czasami jest tak, że to, co się wydaje, że już jest gotowe, długo czeka na ten dodatkowy etap, czyli finansowanie. Niestety, nigdy nie wiadomo, kiedy uda się dopiąć filmowy budżet. W planach miałem inny film. Od lat marzyłem o zrobieniu komedii, ponieważ uważam, że prawdziwy sprawdzian reżyserski to zrealizowanie mądrej, inteligentnej komedii. To jest najwyższy szczyt sztuki reżyserskiej. Okazało się, że na tę komedię nie mogę zdobyć pieniędzy. W związku z tym postanowiłem, że "Piąta pora roku" będzie taką próbą połączenia filmu drogi z elementami komediowymi. I pod tym kątem dokonaliśmy też zmian w scenariuszu.

PF: Co pana w nim zafascynowało?

JD: Pierwszy tytuł tego scenariusza brzmiał „Ostatnia szychta” – była to droga człowieka, który jest w kiepskim stanie zdrowia i spotyka kobietę. Jest nią tak zafascynowany, że wbrew radom rodziny i lekarzy jedzie z nią nad morze. Postanowiłem, że nie zrobię z niego ledwie dychającego górnika, tylko odwrotnie – człowieka sukcesu, który ma niezwykłe powodzenie wśród kobiet. I nagle doznaje oczarowania:  w niezwykłych okolicznościach, bo na cmentarzu, spotyka kobietę, za którą od razu wie, że poszedłby na koniec świata. Tak jest w życiu, że nie pytamy, czy to jest racjonalne, czy to ma sens, czy to ma szanse rozwoju. Idziemy w ciemno, nie patrząc na wszystkie przeszkody. A ta kobieta znajduje się  tuż po wielkim dramacie wewnętrznym i ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby jej do głowy, byłoby nawiązywanie relacji, jakiegoś romansu z innym mężczyzną. Zwłaszcza, że pochodzą z innych grup społecznych. Spotykają się niejako z konieczności…

PF: Główne role powierzył pan Ewie Wiśniewskiej,  Marianowi  Dziędzielowi  i Andrzejowi Grabowskiemu.  Skąd taki wybór obsady?

JD: Ewa Wiśniewska była od początku w mojej głowie. Już niewiele jest aktorek w tym wieku i z takim doświadczeniem, które potrafiłyby zagrać rolę Barbary, a w których mężczyznę może zafascynować nie tylko intelekt, ale także wygląd. Wiktor jest wziętym facetem w klubie dla pokolenia  55+ ,  gwiazdą w kręgu emerytów. Obsadzając w tej roli Mariana Dziędziela brałem pod uwagę również to, że on naprawdę pochodzi ze Śląska i zna to środowisko. Natomiast Andrzej Grabowski, który wcielił się w postać przyjaciela Wiktora, jest spod Krakowa. Byłoby ciekawie, gdyby zamienili się rolami.

PF: Czy to prawda, że najpierw obiecał pan rolę Wiktora właśnie Andrzejowi Grabowskiemu?

JD: Tak, chciałem go obsadzić w tej roli, bo uważam, że jest wybitnym aktorem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Marian Dziędziel jest Ślązakiem. Spotkaliśmy się w Teatrze Słowackiego, kiedy robiłem tam sztukę australijską. Dlatego kojarzyłem go z Krakowem, a nie ze Śląskiem.
Wydawało mi się również, że Grabowski zasługuje na rolę, która zamknęłaby „Świat według Kiepskich”  w pewnym emploi. Jest to bardzo inteligentny człowiek, bardzo zdolny aktor, który mimo swoich warunków, nadaje się do roli np. romantycznego kochanka. Byłoby ciekawie, gdyby „dobijał się” do kobiety, która normalnie jest poza jego zasięgiem. Ale oczywiście z wielu powodów stało się inaczej. W "Piątej porze roku" gra Bogdana - przyjaciela Wiktora. Obaj hodują gołębie. A co tam kobiety! Gołąb to jest coś więcej niż żona czy kochanka. Myślę, że to jest właśnie prawdziwa miłość, która może zdarzyć się tylko na Śląsku.

PF: W mediach pojawiły się opinie, że jest to film o Polsce znajdującej się w trakcie transformacji społeczno-ekonomicznej . Czy zgadza się pan z tym?

JD: Główni bohaterowie są ukształtowani w PRL-u. Dla Wiktora wyjściem poza ten teren jest wyjazd nad morze. On do tej pory głównie jeździł na wycieczki w góry albo do sanatoriów. Natomiast Barbara pochodzi z Mazowsza. Jej życiorys jest dużo bardziej skomplikowany, z konfliktem rodzinnym włącznie. Należała do zbuntowanego pokolenia lat 60., do „dzieci kwiatów”.
Ten film to swoista podróż po Polsce. W jej trakcie główni bohaterowie spotykają oszustkę, która ich okrada, dziewczyny stojące przy drodze, ale także sympatycznego człowieka z żoną, która rodzi na stacji benzynowej. Policjanci w tym filmie też są inni niż zwykle, nie są służbistami.  Pojawia się też grupa harleyowców – co w PRL-u byłoby nie do przyjęcia. Myślę, że Barbara i Wiktor próbują znaleźć swoje miejsce w zmienionej Polsce.


Marian Dziędziel w filmie "Piąta pora roku". Fot. Kino Świat.

PF: Co jeszcze się zmieniło?

JD: Nasz emerytowany górnik prowadzi mercedesa, może nie najnowszego, ale to nie jest już zdezelowany fiat 125p. Wiktor też dorabia, grając na cmentarzu i w klubie seniora. To jest Polska  rozumiana jako wielozadaniowe działanie. Ludzie już nie są przywiązani całe życie do jednej funkcji. Tak jest na całym świecie – musimy być bardziej mobilni, bardziej otwarci.
 Pamiętam Śląsk z filmów z lat 70., 80. i 90., w których dominował smutek i żal. Zobaczyłem teraz inny Śląsk - bardziej zielony, gdzie trudno znaleźć wieże wiertnicze, kominy, dymy. Wyobrażałem sobie, że moi bohaterowie wyjeżdżają z zakurzonego, brudnego Śląska i jadą w zieloną Polskę. Okazało się, że na osiedlu górniczym z pięknym placem można by z radością zamieszkać. U Kazimierza Kutza te place stanowiły serce Śląska. Tam rozgrywały się powstania, rewolucje, strajki. Teraz taki plac jest podobny do tych we Włoszech.
Barbara jest muzycznie wykształcona, prowadzi chór. Wcale nie musiałem tego chóru uczyć śpiewać Verdiego, bo miał to w swoim repertuarze. Było mi tylko przykro, że nie mogłem go w całości zmieścić w jednej sali. W rzeczywistości jest dużo większy i śpiewa wspaniale.

PF: A propos muzyki.  Na potrzeby tego filmu skomponował ją Jerzy Satanowski. To już kolejny projekt, który wspólnie realizujecie.

JD: Jurka znam jeszcze z czasów, kiedy robiłem serial „Trzy młyny”. Zrobił tam wspaniałą, nastrojową muzykę, która ”sklejała” trzy generacje. W ”Piątej porze roku” potrzebne było połączenie śląskiego disco-polo, które jest tam niezwykle popularne, z muzyczną kulturą wysoką Verdiego, którą reprezentuje Barbara. Potrzebowałem  fachmana, który potrafiłby to skleić.

PF: Ta muzyka  od samego początku wprowadza widza w klimat romantyczny…

JD: … mimo, że na początku to jest dramat. Symboliczna łódka z człowiekiem  przewożonym  do innego świata jest podróżą do śmierci. Barbara chce umrzeć, bo jej życie po odejściu ukochanego straciło sens.

PF:  Skąd pomysł, żeby Barbara przewoziła prochy swojego ukochanego  w termosie?

JD: To była trudność techniczna, ponieważ Barbara nie była jego oficjalną rodziną – nie była żoną, ale tylko kochanką. Chce rozsypać prochy, zgodnie z życzeniem zmarłego, tam gdzie się po raz pierwszy spotkali i byli szczęśliwi. Ona musi je przemycić. Inaczej wsiadłaby do pociągu i pojechałaby inną drogą.

PF: Ale jednak tego nie robi. Dlaczego?

JD: Musi jeszcze po drodze odwiedzić swoją siostrę, która mieszka w małej miejscowości, do której nie docierają pociągi. Poza tym termos nie prowokuje – normalnie zabiera się go przecież w podróż. Nie ukrywam, że jest tu pewien element dowcipu i zagrożenia, kiedy następuje otwarcie termosu…

PF: Film w zasadzie nie ma zakończenia…

JD: Nie chciałem, żeby to było słodkie „teraz będą żyli długo i szczęśliwie”. Oni są w takim wieku, kiedy ważniejsza jest przyjaźń, spotkanie, niż wielka przygoda miłosna. Stąd propozycja – „Czy nad morze? - Tym razem nie w góry, bo góry to on zna”. Być może pozostaną w przyjaźni, a może wyniknie z tego coś więcej...

PF: Czy będzie kontynuacja tej opowieści?

JD: Nie sądzę. Myślę, że takie historie wyczerpują się na jednym odcinku. Mam inny problem: dystrybutorzy nie preferują tego typu filmów. Ryzykuję tym, że mogę się spotkać z ograniczoną widownią, a przecież jest film jest zrobiony głównie dla niej. To nie jest obraz, który miał być kontrowersyjny, skrajny, czyli taki, który bardzo lubi krytyka. Nie ma w nim tzw. momentów. Język też jest bardzo ostrożny. Jeżeli padają ostrzejsze słowa, to są one zmiękczone, przekształcone przez śląską gwarę. Mimo że w Polsce nie ma żadnej cenzury filmowej. W przeciwieństwie do wielu innych krajów, gdzie wprowadzenie wulgaryzmów albo bardzo drastycznych scen seksu wiąże się z podwyższeniem wieku, od którego można je oglądać. W Australii nie do pomyślenia jest, żeby w filmie dla wszystkich padały przekleństwa albo dosłowne opisy biologiczne mężczyzny i kobiety, bo natychmiast ten film wpada w kategorię „18” – tak jak soft porno.

PF: Nie wydaje się panu, że u nas jednak jest cenzura, tyle że na poziomie produkcyjnym?

JD: Tak to prawda i to jest dramat. Oglądałem "Galerianki" Katarzyny Rosłaniec z grupą młodych dziewcząt, które przyprowadziła do kina nauczycielka. Przed seansem zapytałem ją: „Czy pani je przyprowadza, żeby nauczyły się 'robić loda'?” „A co ma wspólnego ten film  z lodami!”- odpowiedziała. Nie rozumiała, o czym on jest. Przyprowadziła czternasto-, piętnastoletnie dziewczynki na film, który jest momentami obsceniczny. Zaskoczyły mnie też "Baby są jakieś inne" Marka Koterskiego – radosny śmiech ze starych dowcipów żołnierskich. Ale to się sprzedaje! Również z braku kategorii wiekowych w Polsce, co nie jest dobre.

PF:  Jaki będzie zatem pana kolejny film?

JD: Powinienem zrobić taki film, który będzie zaczynał się od tego, że młody człowiek złazi z bardzo atrakcyjnej, nagiej dziewczyny i mówi: „No – i tu zaklnie solidnie – znowu pochmurny dzień”. (ironiczny uśmiech).

PF: Teraz pan prowokuje!

JD: Nie mam innego wyjścia, bo to się sprzedaje. 

Marcin Zawiśliński
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  1.12.2013
Zobacz również
Tom Hardy nowym Mad Maksem
"Misja Afganistan" w 3D
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll