Z Jackiem Bromskim rozmawia Konrad J. Zarębski
PortalFilmowy.pl: Gdzie pan był 21 lipca 1969 roku, kiedy Amerykanie lądowali na Księżycu?
Jacek Bromski: W Łącku, na koniach.
PF: Oglądał pan transmisję?
JB: Oczywiście.
PF: Pozazdrościł pan Neilowi Armstrongowi i teraz sam wyprawił się na Księżyc. Lepiej stamtąd widać?
JB: To był pomysł, który przyszedł mi do głowy 23 lata temu, jeszcze w 1989 roku: pokazać PRL w roku 25-lecia - tak jak wyglądał naprawdę, bez upiększeń i nostalgii. Już nawet sobie wymyśliłem obsadę – Zbigniewa Zamachowskiego i Jerzego Stuhra jako braci, jeszcze zanim wystąpili razem w „Dekalogu, X” Kieślowskiego. Potem zobaczyłem trudności – obawiałem się, że nie dostanę praw do transmisji, ciężko to było kupić, 20 tysięcy dolarów to wówczas jeszcze była kupa forsy. Ostatecznie wszystko zostało wtedy na etapie pomysłu i dopiero teraz udało się to zrealizować.
Jacek Bromski. Fot. SFP/Kuźnia Zdjęć
JB: Owszem, kwota nie jest już tak wysoka, ale poziom trudności wzrósł. Zrozumiałem, jak czuł się Aleksander Ford, kręcąc „Krzyżaków”. Pracowałem z młodą ekipą, w której nikt nie pamiętał, jak to było w 1969 roku. Na przykład, scenograf obwiesił mi dworzec plakatami „Rolniku! Walcz ze stonką!”, a rekwizytor poproszony o wózki dziecinne, przywiózł mi wózki z końca lat 40., dokładnie takie, jakich używałem na planie „Kuchni polskiej”. Innym razem w trakcie ujęcia operator krzyczy: „Przerywamy, widać domofon!”.
PF: Chyba za wcześnie, przecież taki detal da się wyczyścić komputerowo?
JB: Ależ domofony były już stosowane przed wojną! Tyle, że dla młodej ekipy rok 1969 to już prehistoria. Oczywiście, że nie obędzie się bez komputerowego poprawiania obrazu. Kiedy w 1983 roku kręciłem swój debiut telewizyjny, „Ceremonię pogrzebową”, kazałem zdjąć wszystkie szyldy na rynku w Skierniewicach. Dziś prościej i taniej można skorzystać z komputerów niż nakłaniać ludzi do ściągania anten satelitarnych.
PF: Dlaczego pan kazał ściągać te szyldy?
JB: Jeszcze w szkole filmowej obiecywaliśmy sobie z Julkiem Machulskim, że nie będziemy pokazywać na ekranie rzeczywistości PRL-u. To była nasza wspólna filozofia i pozostałem jej wierny niemal do dziś, aż do chwili realizacji „Wyprawy na Księżyc”.
Krystyna Janda w filmie "Kuchnia polska". Fot. SF Zebra
PF: Ale „Wyprawa na Księżyc” to nie pierwszy film historyczny w pana dorobku. W 1991 roku nakręcił pan „Kuchnię polską”.
JB: To był pomysł na film rozliczeniowy o historii Polski, widzianej oczami kobiet. To miał być serial, ale telewizja nie była tym specjalnie zainteresowana. Zrobiliśmy więc najpierw film, a potem z tego filmu zmontowałem dwa odcinki serialu. Kiedy zobaczyli je w telewizji, od razu w to weszli, a ja dokręciłem „1968. Szczęśliwego Nowego Roku”.
Z drugiej strony był to film robiony w koprodukcji z Belgami, Holendrami i Anglikami. Od razu był przewidziany na rynek obcy: to miała być historia Polski, ale pokazana tak, by ją zrozumiano na świecie – więc jak na ówczesny polski rynek być może zbyt naiwnie. Mieliśmy dobrego agenta sprzedaży, "Kuchnia polska" jako film lub serial była wszędzie, w każdej telewizji od RPA po Nową Zelandię i Kanadę.
PF: Ale na polski rynek wszedł za wcześnie.
JB: Okazało się, że kiedy ten film powstawał, Polacy nie chcieli tej tematyki. Inna sprawa, że wtedy jeszcze ludzie mieli pojęcie o polskiej historii najnowszej. Myślę, że cały szereg rzeczy, które wtedy w „Kuchni polskiej” wydawały się historycznym uproszczeniem - z konieczności, by widzowie z Zachodu zrozumieli meandry naszej powojennej historii – teraz byłyby – prawdopodobnie - zbyt skomplikowane dla polskiego widza. Dorosły pokolenia, dla których 1969 to prehistoria…
PF: Jak więc pokazywać na ekranie historię?
JB: Przede wszystkim uczciwie, bez politykierstwa, za to z szacunkiem dla jej uczestników i dla detalu. No i tak, żeby rozbudzić świadomość własnej historii. A przede wszystkim ciekawie.