Patrząc na pozycję filmu i w ogóle sztuki w dzisiejszym świecie, jestem na krótką metę pesymistą. Ale na dłuższą optymistą, bo doszliśmy w komercji do etapu barbarzyństwa i może być już tylko lepiej – mówi Andriej Konczałowski, gość specjalny festiwalu „Sputnik nad Polską” w Warszawie.
Reżyser bardzo krytycznie ocenia ekspansję kina amerykańskiego w dzisiejszym świecie. – Za czasów mojej pracy w Hollywood, produkowano tam rocznie 200 – 300 bardzo rożnych filmów za stosunkowo niewielkie pieniądze. „Ojciec chrzestny” kosztował na przykład 6 milionów dolarów. Dzisiaj powstają produkcje, które kosztują 150 – 200 milionów i potem oglądają je widzowie w Polsce, w Rosji, w Chinach, wszędzie. Bo trzeba odzyskać zainwestowane pieniądze. To już nie jest twórczość. To jest wojna – twierdzi Konczałowski, który nie widzi dla siebie miejsca w dzisiejszej „fabryce snów”.
Andriej Konczałowski w Warszawie, fot.
- Gdybym został w Hollywood, stałbym się po prostu twórcą komercyjnym. Kolejnym twórcą komercyjnym. O wiele bardziej wolę robić ambitne kino w Rosji – mówi.
Konczałowski sporo uwagi poświęcił też roli Internetu. – Młodzi ludzie dzisiaj nie chcą i nie muszą wiedzieć. Wystarczy, że wpiszą coś w sieci i wszystko jasne. Ale nie mówię, że Internet jest czymś złym. Po prostu trzeba pogodzić się z jego istnieniem i tym, że będzie wykorzystywany do dobrych i złych celów. Żyjemy w czasach rzekomej wolności, ale w takim świecie nie powstają arcydzieła. Nikt nie czeka na nie, tylko na piątą część Batmana. Do kina idzie się po to, by przez chwilę poddać się rozrywce i emocjom, a potem zapomnieć. Kiedyś, gdy Andriej Tarkowski i ja byliśmy młodzi, mieliśmy poczucie misji. Dzisiaj nikomu nie są potrzebne ambitne wyzwania, bo wszystko jest tylko chwilowe. Proszę pójść na ulicę i zapytać, czy ktoś zna Rublowa albo Mahlera. W Warszawie ludzie znają Chopina, to fakt, ale tylko dlatego, że jest marką. Tak jak Mozart w Salzburgu, który jest zarzucony czekoladkami i innymi pamiątkami z jego podobizną.
Zdaniem Konczałowskiego, bardzo trudno będzie doprowadzić np. do koprodukcji filmowej polsko – rosyjskiej. – Jestem otwarty na propozycje i wszystkie zawsze poważnie rozważam. Na razie jednak żadnych ofert z Polski nie dostałem. Polacy i Rosjanie, jak wszyscy sąsiedzi, mają ze sobą problem. Pamiętajmy też, że funkcjonujemy jednak w ramach dwóch różnych cywilizacji, a to co nas łączy to słowiański rodowód. Z pewnością nie dostrzegam problemu tzw. wolności tworzenia w obu krajach. Zresztą, co to w ogóle jest wolność tworzenia? Ona przecież zawsze istniała, tylko kiedyś artystom odcinano za nią głowy albo ich rozstrzeliwano. Ale w tym, co tworzyli, byli i tak wolni. Poza tym wolność w moim przekonaniu nie jest wcale gwarancją dla sztuki. W Polsce żyjecie w wolności, ale proszę mi pokazać arcydzieła, które u was powstają.
Podczas warszawskiego festiwalu filmów rosyjskich w ramach przeglądu filmów twórcy pokazane zostaną jego najgłośniejsze obrazy. Retrospektywa obejmuje tylko filmy zrobione w Rosji, w tym ostatni – „Dziadka do orzechów i króla szczurów”, który do polskiej dystrybucji ma wejść w 2012 roku. Andriej Konczałowski sporo uwagi poświęca ostatnio muzyce. Zekranizował operę „Borys Godunow” Modesta Musorgskiego, co roku reżyseruje też spektakle operowe w swoim kraju. O filmach pokazywanych w Warszawie mówi:
- Nie jestem jakoś szczególnie przywiązany do jednego z nich. A jednocześnie dla każdego mam specjalne uczucia. Sztuka jest rodzajem kłamstwa, zapomnienia, które dajemy ludziom. Wiedzą o tym wszyscy twórcy, którzy potrafią spojrzeć na siebie z dystansem i nie uważają się za mesjaszów.